Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

piekielni.pl

Pokaż menu
Szukaj

Top

Cześć, jestem bierną użytkowniczką tej strony, najczęściej zwyczajnie nie chce mi się…

Cześć,

jestem bierną użytkowniczką tej strony, najczęściej zwyczajnie nie chce mi się czegokolwiek pisać, ale dziś poczułam, że po prostu muszę.

Trafiłam sobie na tę historię

https://piekielni.pl/78706

Po prostu opis patologicznej rodziny, w której tłuczenie i brak wychowania jest na porządku dziennym. Autorka się pochwaliła pobiciem dziecka i jeszcze zebrała brawa od anonów.

Rzygać mi się zachciało. Wiecie dlaczego? Bo przypomniało mi to moje dzieciństwo.

Z pozoru zupełnie normalna rodzina, rodzice, brat i ja. To znaczy - na tamte czasy to zupełnie normalna. Bo moi koledzy w większości wychowywali się w podobnych, więc wcale się nie wyróżnialiśmy. Rodzice pracowali oboje, więc od małego byłam nauczona, że rodzice po pracy chcą się relaksować, ewentualnie oddać się obowiązkom domowym, a ja mam sobie radzić sama.

Takie pierwsze wspomnienie - po powrocie do domu z przedszkola poprosiłam mamę o coś z lodówki. Mama rzuciła, że mam sobie wziąć. Oczywiście, jako krasnal nie dosięgałam tego, co chciałam, więc wzięłam stołek i jak można się spodziewać spadłam z niego, jednocześnie rozbijając parę rzeczy. Szok, ryk, ból - rodzice przylecieli, wydarli się na mnie, a ojciec mi wlał, bo bałaganu narobiłam.
Inna sytuacja - rysowałam sobie przy stole w kuchni. Miałam swój blok rysunkowy, ale że obok leżały takie fajowe zadrukowane kartki to i po nich porysowałam. Wszystko w obecności (przynajmniej fizycznej) rodziców. Gdy już zdążyłam połowę zarysować, matka zerwała się na równe nogi, zaczęła się wydzierać na zasadzie:

- Co ty gówniaro wyprawiasz!!!

Tak, porysowałam po jakichś maminych papierach z pracy. Oczywiście lanie. Miałam może z 4 lata?
Tłuczenie, bo się zdenerwowałam i płakałam. Tłuczenie, bo coś mi spadło albo coś zepsułam czy stłukłam. Tłuczenie, bo rodzice mieli zły dzień i byli poirytowani szczebiotaniem. Aż nauczyłam się przestać w domu rzucać w oczy. Mój brat miał trochę gorzej - jest buntownikiem. Bicie sprawiało, że zachowywał się jeszcze gorzej. Ojciec zaczął sięgać po pas, po kapcia czy cokolwiek innego.

Jeszcze gorsze było dla mnie, że rodzice nie tylko dawali przyzwolenie na bicie nas przez babcie, ciotki czy starszych kuzynów, ale czasem ich do tego zachęcali.
Jak byliśmy gdzieś w gościach i ktoś nas upominał, matka zaraz się darła, żeby przyrżnąć nam w dupy i będzie spokój.
Kiedyś ciotka dała mi z liścia w twarz (miałam może z 7 lat), bo dla żartów zaczęłam ją przedrzeźniać. Może i głupie czy wredne, ale ja miałam kurfa 7 lat! A matka oczywiście zachwycona, że gówniara trochę wychowania liźnie.

No właśnie. Bo nas nie wychowywano. Na nas się tylko darło ryje i dawano nam "klapsy". Styl wychowania lat 90. Jak nie bicie to pretensje o złe oceny, brudne talerze w zlewie, za późny powrót do domu. Nigdy, ale to nigdy rodzice nam niczego nie tłumaczyli - dlaczego należy robić tak, a nie inaczej, dlaczego czegoś nie wypada, dlaczego nie wolno - tylko darcie mordy po fakcie.

A potem ci sami ludzie, obecni emeryci, dziwią się, że moje pokolenie przesadza wychowując "bezstresowo"? Może dlatego, że boję się, że moje dziecko poczuje się przeze mnie tak jak ja przez moich rodziców? Tak bardzo, że wielu z nas przegina w drugą stronę? Ja wiem, że rodzicielstwa też się trzeba nauczyć. Ale który dorosły człowiek przy zdrowych zmysłach podnosi rękę na małe dziecko? Nawet w nerwach?

Mam 5-letniego bratanka. Rozrabiaka jakich mało. Wiem, że niektóre rzeczy robi złośliwie. Nie wyobrażam sobie wlać mu jakąś linijką, jak autorka tamtej historii, taka z siebie dumna. Zrobił źle, narobił szkód, rozumiem, ale naprawdę jak można podnosić rękę i to z taką furią na tak małą istotę? I co gorsza - jak moi rodzice - na własne dzieci, które powinni chronić i uczyć życia.

Oczywiście, moi rodzice, jak już się zestarzeli, zapragnęli nagle wspierać i słuchać o moich problemach. I naprawdę nie rozumieją dlaczego nigdy, ale to nigdy nie przyjdę do nich z żadnym problemem, z niczego się nie zwierzę i nie przyznam do żadnego błędu przed nimi.

Mój brat w ogóle nie utrzymuje z nimi kontaktu. Gdy miał 16 lat pobił ojca - był rosłym nastolatkiem i ojciec porządnie oberwał. Matka wezwała policję, od tamtej pory stosunki między nim, a rodzicami już nigdy nie wróciły do jako takiej normy. Zaraz po szkole się wyprowadził i zapowiedział im, że więcej go nie zobaczą - i słowa dotrzymuje póki co.

bicie

by ~zbitypies

Temat kontrowersyjny i pewnie zgarnę masę minusów, ale juz mi się przelało…

Temat kontrowersyjny i pewnie zgarnę masę minusów, ale juz mi się przelało i muszę trochę pohejtować.

Protesty rolników odbywają się w całej Polsce i myślę, że nie ma osoby, która by się z nimi nie spotkała. Blokady dróg, kilometrowe korki i groteskowe plakaty o tym, że protesty ją dla nas. Osobiście z żoną straciliśmy już przez protesty kilkaset złotych, ponieważ klienci i pacjenci nie mogą do nas dojechać, i odwołują wizyty.

W piątek poświęciłem cały dzień pracy na wyjazd do lekarza z dziećmi, na który nie zdążyłem przez protesty. Dodatkowo przez kilka godzin w samochodzie mogłem posłuchać płaczu dzieci z gorączką, które nie rozumieją dlaczego nie jedziemy. Moja kuzynka ominęła ważne badania wzroku z tego samego powodu. Kierowcy w mojej firmie skończył się czas pracy przez co nie wrócił do domu. Dla mnie to dodatkowe koszty, dla niego zmarnowany czas, który mógłby spędzić z rodziną. To tylko kilka przykładów, a są inne pewnie dużo bardziej drastyczne.

Abstrahując od celu tych protestów, tego czy jest słuszny czy nie, walczenie o swoje w ten sposób, poprzez branie na zakładnika społeczeństwa, to zwykły terroryzm. Są inne sposoby uderzające w osoby decyzyjne w tej kwestii. Rolnicy wolą antagonizować do siebie społeczeństwo. W tej chwili nawet nie myślę o tym, czy mają rację, myślę tylko czy ktoś ich w końcu pozamyka i kto mi odda stracony czas, nerwy i pieniądze.

by ~Anonim123456789

Może nie napiszę nic odkrywczego, ale krew mnie zalewa. Księgowa poinformowała mnie,…

Może nie napiszę nic odkrywczego, ale krew mnie zalewa.

Księgowa poinformowała mnie, że wszedłem na drugi próg podatkowy.

Zarabiam głównie z prowizji, na które ciężko pracuje. Więc to antyludzkie państwo postanowiło dać mi cudowny prezent na święta i uwalić wypłatę o około 2000 PLN. Mimo, że zasuwałem więcej żeby mieć trochę dodatkowego gorsza przed świętami to za listopad dostanę tyle samo co za październik w którym miałem gorsze wyniki.

Rachunki i inne wydatki pozostają te same, a w tym okresie są nawet większe.

Nie ma to jak być karanym za to, że się pracuje.
Może powinienem zmienić system wartości oraz myślenia i zamiast tego żerować na pracy innych i ciągnąc socjal?

państwo

by BornToFeel

Ostatnio na obiedzie rodzinnym spotkałem się z kuzynką. Ta od słowa do…

Ostatnio na obiedzie rodzinnym spotkałem się z kuzynką. Ta od słowa do słowa przechodzi do informacji:
- A wiesz, ostatnio pogorszyło się u nas na wsi. Musimy z koleżankami ustawiać dyżury, która będzie w danym dniu pilnować naszych dzieci jak będą się bawić na boisku/placu zabaw.
- Ale dlaczego?
- No bo do Piekiełkowa (sąsiednia wioska) wprowadził się pedofil.
Ja wielkie zdziwienie o co chodzi, więc jej mąż mi wyjaśnił, że:
* Facet był skazany za pedofilię i odbywał karę więzienia.
* Został wypuszczony szybciej o bodajże 2 lata, za dobre zachowanie.
* Ma stały nadzór policji przez najbliższe kilka lat (dłużej niż te pozostałe 2 odsiadki).
* Informacje o tym wszystkim poszły nie tylko po wsi, ale po całej gminie i okolicy.
* Mimo, że facet nie zrobił niczego złego (od wyjścia z więzienia), to i tak jest narażony ciągle na pogróżki i niszczenie jego mienia (wybite szyby, obrzucone drzwi jajkami czy co tam jeszcze).

W dalszej rozmowie przekonałem ich, że dopóki facet niczego złego nie zrobił (po odsiadce), to krzywdzenie go zdecydowanie mu nie pomoże w dalszej resocjalizacji. Pokazałem też, że to, co robi lokalna społeczność to samosąd, który nie powinien mieć miejsca.

Czy ich przekonałem? Szwagier gdzieś tam przyznał mi rację, kuzynka była nieco mniej przekonana.

Oczywiście, żeby nie było, nie zanegowałem dodatkowej opieki nad dziećmi (ale nie było to tematem dalszej rozmowy).

by kartezjusz2009

Wszyscy palący ludzie - nienawidzę Was. Nienawidzę Was wszystkich po kolei i…

Wszyscy palący ludzie - nienawidzę Was. Nienawidzę Was wszystkich po kolei i nienawidzę Waszego nałogu, w którym jestem pośrednio zmuszona uczestniczyć.

A robię to, gdy stoję na przystanku, gdy przechodzę pod jakimś lokalem i pracownik sobie wyszedł "na przerwę", gdy idę po prostu chodnikiem i idzie przede mną palacz albo stoi grupka ludzi i rozmawia - i muszę te wszystkie opary wdychać. Tak, to czuć, to jest dym, który nie leci w górę, ale również na boki, a gdy wieje wiatr czuć to wszędzie, nawet jak człowieka nie widać!

Co Wam w tych papierosach tak imponuje? To nie ma absolutnie ŻADNYCH korzyści. Drogie, śmierdzi przeokrutnie, zatruwa organizm Twój i osób, które są zmuszone to bycia biernymi palaczami. To jest nałóg - szkodliwy jak każdy innymi i jak z każdym innym można walczyć z nim, by rzucić. Naprawdę nie potrafię wskazać żadnych pozytywnych stron palenia papierosów. Chwilowe uczucie radości, stymulacja układu nerwowego - jesteście w stanie to osiągnąć w tańszy i zdrowszy sposób, i nawet więcej - tych sposobów jest cała masa, wystarczy się postarać i to znaleźć.

Nie ma dnia, abym mogła rano iść na przystanek a potem po pracy wrócić spacerem do domu i nie wąchać tego smrodu, bo zawsze i wszędzie znajdzie się ktosiek, który to musi popsuć, bo nie wytrzyma.

A już zupełnie nie jestem umysłem w stanie ogarnąć sytuacji, gdy widzę, że idzie przykładowo mama z dziećmi, z wózkiem, albo mama z babcią i z wózkiem, i jedna z nich albo obydwie palą. Przy dzieciach! Ostatnio w parku na ławce siedziały dwie kobiety z wózkiem, obydwie paliły przy tym dziecku. Czy Wy naprawdę myślicie, że tego nie czuć, bo się odwrócicie w drugą stronę albo opuścicie rękę pod ławkę? Dorośli ludzie a tacy głupi.

Nie trafia do mnie argument "to nie wąchaj", "jestem wolnym człowiekiem, mogę robić co chcę". Możesz na przykład Ty po prostu nie smrodzić komuś prosto w twarz albo zwyczajnie przestać oddychać. A Twoja wolność kończy się w miejscu, gdy zaczyna się wolność innego człowieka. Niestety, żyjemy w społeczeństwie i nie jesteśmy pępkami świata, świat nie kręci się wokół nas i idąc na spacer, możesz człowieku pomyśleć, czy ktoś za mną będzie musiał wąchać ten smród, który mam ochotę teraz odpalić.

Nie możecie po prostu zapalić w miejscu, w którym nikogo nie ma? Nie możecie się powstrzymać na chwilę, aż przejdziecie w miejsce, w którym sobie na spokojnie będzie mogli na to pozwolić? Ja nie mam ochoty być zmuszana do wąchania tego. Bardzo bym chciała tego nie wąchać, ale nie zawsze mam wybór - ktoś idzie centralnie przede mną, a nie mogę wyminąć, albo stoimy na przystanku. Ile można wstrzymywać oddech? Poza tym palenie na przystankach autobusowych jest chyba zakazane, prawda?

Przestańcie być takimi egoistami z tym paleniem, włączcie empatię. Pal w otoczeniu ludzi, którzy tego chcą albo z dala od ludzi w ogóle.

otoczenie palacze

by ~nielubiepalaczy

W nawiązaniu do historii https://piekielni.pl/90710 W szkołach nie jest mniej godzin, tylko…

W nawiązaniu do historii https://piekielni.pl/90710

W szkołach nie jest mniej godzin, tylko więcej. Porównywanie pensum (18//25 lub 18/22) a nie rzeczywistego czasu pracy to największy błąd, jaki robią osoby niezaznajomione z pracą w oświacie.

Przy czym nie generalizujmy też wszystkiego - są nauczyciele, którzy spędzają w pracy po 20h licząc z ich przygotowaniem się do pracy w domu. Ale w podstawówkach są przede wszystkim tacy, którzy w szkole spędzają po 7-8h, a w domu dodatkowe godziny. Ich etat wynosi nierzadko po 60h na tydzień. Poloniści, matematycy, angliści - odpowiedzialni za egzaminy 8-klasistów robią nierzadko 300% normy więcej niż wfista, który trzy razy gwizdnie i tyle z jego pracy. Tylko społeczeństwo woli widzieć tego wfistę i na jego przykładzie oceniać 700 tysięcy nauczycieli niż zauważyć ogrom pracy wkładanej przez np. polonistów.

A wiecie, co zajmuje nauczycielowi najwięcej czasu? Kontakty z rodzicami. Odpisywanie na wiadomości, gdy jeden mail zajmuje pół godziny, bo boisz się napisać, żeby rodzic *** bo jest sobota a ty masz weekend. Więc piszesz grzecznie i sprawdzasz każdy przecinek, że nie, Tomek z ocenami 1+ i 2 ze sprawdzianu i 5 z aktywności nie ma szans na 4 na koniec roku szkolnego. I nie, plakat nie podniesie mu oceny, bo to nieuczciwe wobec reszty klasy: inne dzieciaki się starały, poprawiały oceny na bieżąco i chodziły na lekcje przygotowane. A w poniedziałek idziesz wezwany do dyrektorki i tłumaczysz jej to samo, po czym słyszysz, że masz się tym zająć, bo mama Tomka jest w radzie rodziców i trzyma rękę na kasie, a szkoła potrzebuje nowego parkingu/placu zabaw/oświetlenia/klimatyzacji...

Nic mnie nie wkurza w mojej szkole bardziej niż to, że plastyczka, która przychodzi spóźniona na lekcje (!), zada dzieciakom zadanie "narysuj wiosnę", a potem przegląda FB, zarabia tyle samo co polonistka, która się nagada, przygotuje ćwiczenia, a potem sprawdza wypracowania i inne dłuższe formy pisemne w domu.

Wkurza mnie też beznadziejna biurokracja i produkowanie tony nikomu niepotrzebnych dokumentów. Nikt tego nie sprawdza, nikt potem do tego nie zagląda. Mamy e-dziennik. Mamy podpisy elektroniczne. Co się robi pod koniec roku szkolnego w sierpniu? Archiwizuje cyfrowo oraz drukuje PDFy z dziennikami. 2843 stron A4 drukowanych jednostronnie. Drukujemy kilkanaście kilogramów makulatury, która przez kolejne lata będzie leżała w archiwum, do której nikt nie zajrzy, bo dokładnie to samo, pod ręką mamy w formie cyfrowej.

Strasznie bym chciał spędzić w szkole 4h przy tablicy, a potem iść do domu i nic nie robić jak uważa społeczeństwo. Albo lecieć do drugiej pracy i zarabiać w niej miliony na korepetycjach. Nauczając moich przedmiotów - nie da się. Nie da się przyjść na 9:30 dziesięć minut przed dzwonkiem i wyjść dziesięć minut po dzwonku. To znaczy można - wchodzi się wtedy na lekcje nieprzygotowanym, bez sprawdzonych kartkówek, bez gotowych ćwiczeń, bez naładowanego sprzętu.

Jak mam farta, to nie muszę co tydzień zmieniać tablic wywieszonych na korytarzu. Tak, te tablice z różnymi zdjęciami, tekstami, okazjonalne i tematyczne wiszące w szkole przygotowują nauczyciele. U nas każdy przedmiotowiec ma własną tablicę, która co tydzień, góra dwa powinna być "nowa". Więc wymyślamy różne dziwne dni liczby pi czy inne obchody dnia Kochanowskiego. Na domowym sprzęcie drukujemy, wycinamy, przyklejamy na kolorowe papiery i wieszamy w szkole.

Ale najbardziej na świecie nie chcę podwyżek czy specjalnych nagród, bonów i innych kiełbas wyborczych dla nauczycieli, tylko chcę mieć jasny czas pracy od 7 do 15 albo 8 do 16, a potem święty spokój. Żadnych telefonów, maili i wiadomości od rodziców, żadnych skarg do kuratorium, że nie odpisałem w niedzielę na e-dzienniku i mama Jacusia z 8a nie wiedziała, co było zadane. Żadnego sprawdzania testów przy obiedzie. Produkowania dokumentacji przy wieczornym filmie. Od 7-8 do 15-16 jestem do dyspozycji uczniów i rodziców w szkole, potem jadę do domu i proszę się odczepić. Ale się nie da, bo:

- w szkole pracuje 50 nauczycieli, pokój nauczycielski ma 34m2, 23 krzesła, jeden stół konferencyjny, dwa biurka i jeden komputer, więc nawet jak część nauczycieli ma lekcje, to wciąż brakuje miejsca do pracy dla pozostałych między ich zajęciami, a jak jest miejsce, to nie ma narzędzi; między innymi w tym celu nauczyciele pracują w domu, gdzie na spokojnie mogą przygotować materiały, wyszukać scenariusze mimo że robią to na prywatnym sprzęcie, wszystko posprawdzać i to jest właśnie ten "czas wolny" po 4h w szkole

- w szkole jest jedna kserokopiarka w sekretariacie, nie ma ani jednej kolorowej drukarki, można sobie wyobrazić kolejki do ksero na 5-minutowej przerwie; przyjeżdża się godzinę wcześniej albo zostaje godzinę później, by na spokojnie wszystko skserować, oczywiście wtedy, gdy sprzęt nie jest potrzebny sekretarce/księgowej/kadrowej/dyrekcji/świetlicy/intendentce; także łatwiej zrobić to w domu na prywatnym sprzęcie, drukarce, tuszu, w końcu nauczyciel bogaty

- sal lekcyjnych dla uczniów 4-8 mamy obecnie 14, takich klas w całej szkole jest 19, ale w "szczycie" lekcyjnym "tylko" 15 (pozostałe 4 są albo przed lekcjami albo po zajęciach, bo zwyczajnie brakuje sal - lekcje techniki, religii, plastyki, ewentualnie wychowawcza odbywają się wtedy na stołówce szkolnej, fantastyczne warunki do nauki, zwłaszcza jak nawet 10 minut przed dzwonkiem przed drzwiami ustawia się już kolejka uczniów ze świetlicy czekająca na obiad; ale taka jest właśnie rzeczywistość pracy 7-15 przez nauczycieli, wszystkie lekcje całej szkoły trzeba wcisnąć w te 8h

SZKOŁY SĄ TRAGICZNIE NIEDOFINANSOWANE!!
I nie mówię o pensjach. Mówię o takich absurdach jak czekanie pół roku na pieniądze na naprawdę komputerów w sali informatycznej. Tablica multimedialna w sali do 1-3 od października zeszłego roku nie działa, miasto pieniędzy nie ma, ministerstwo się wypięło, więc rodzice kupili nową sami. Na materiały biurowe, papier, tonery itp. szkoła ma 1000zł brutto na rok szkolny. Już wiecie, skąd te zbiórki na papier ksero od klas?

Młodsze klasy w swoich wyprawkach oprócz zeszytów, kredek, mazaków mają obowiązkowy papier toaletowy i chusteczki higieniczne, bo w szkole jest ich niedobór. Wyobrażacie sobie? Podstawowy produkt higieniczny w placówce, gdzie dziennie przebywa 700 osób jest limitowany i dyrekcja musi walczyć o kasę za każdym razem, gdy się kończy. Pisać pisma do UM z prośbą o kolejne pieniądze, żeby uczeń mógł skorzystać z toalety... XXI wiek!

Chciałbym też mieć swoje krzesło w pokoju nauczycielskim (laptopa sobie przyniosę prywatnego), dostęp do materiałów (a nie budżet 1000zł brutto na artykuły biurowe na cały rok szkolny dla całej szkoły) i klasy 20-osobowe a nie 30-osobowe, które nie mieszczą się w sali, bo szkoła nie jest z gumy i przy jednej ławce siedzi 3 uczniów. To są bolączki młodego nauczyciela a nie pensja minimalna. Za minimalną można pracować, jeśli warunki pracy zaczną być jej godne.

Wiecie, ja mogę "uczyć" i dwie klasy jednocześnie, wcisnąć tych 58 uczniów na stołówce i omawiać z nimi logarytmy albo II wojnę światową. Przekażę wiedzę, powiem co mam do powiedzenia, może nawet uda się wystawić jakąś ocenę. Dla mnie to nie problem. Problemem jest to, że uczniowie nic z tego nie wyniosą, nic nie zapamiętają. Jak będą mieć kłopot ze zrozumieniem, to nie mam szans im wytłumaczyć nic indywidualnie, bo 10 kolejnych czeka na pomoc, a ja mam 20 minut do końca lekcji, w czasie których trzeba jeszcze zrobić zadania utrwalające.

Lubię uczyć, zrobiłem podyplomówki rozwijając swoje zainteresowania pedagogiczne. Naprawdę to uwielbiam, bez żadnego napuszenia stwierdzam, że jestem nauczycielem z pasją i powołaniem, jak to się mówi "z misją". Ale gdybym wieczorami i nocami i przede wszystkim w wakacje nie pracował zdalnie w innej robocie i nie zarabiał tam spokojnie średniej krajowej, to już dawno bym rzucił nauczanie. Bo misja obiadu nie ugotuje, a pasja nie sprawi, że zdrowie psychicznie po kontaktach z rodzicami, kuratorium itp. wróci do normy.

Wielu nauczycieli nie ma tego szczęścia, że nauczanie może traktować jako dodatek, wręcz hobby, które sprawia im przyjemność tak jak w moim przypadku. Są wykończeni, sfrustrowani, niedocenieni i wylewa się na nich jak na całą grupę społeczną wiadro pomyj. To się odbija na ich pracy, na dzieciakach i na całej edukacji. Więc odchodzą z zawodu i będą odchodzić. Szkoda tylko, że na ich miejsce nie ma kolejki chętnych spośród tych osób, które nauczycieli krytykują, uważają że mają lekką pracę, wolne całe wakacje, ferie, święta. Przecież to praca marzeń, więc czemu nie walczą o wolne wakaty?

Aha, w szkołach prywatnych wcale nie jest lepiej. Mimo często lepszej pensji problemy pozostają praktycznie te same, dodatkowo nasilane rodzicami "płacę-wymagam". Nie mówiąc już o tym, że nawet jak chcesz pracować - w ferie, dni okołoświąteczne, wakacje, to dyrekcja każe ci iść na bezpłatny urlop, bo nie ma dzieci, co jest oczywiste.

PS. Zapytajcie, ilu nauczycieli ma stałą umowę, a ilu jest zatrudnianych w systemie od 1 września do 30 czerwca, a potem sobie radź bez pracy i ubezpieczenia przez lipiec i sierpień i tak co roku. To jest ten super mit "płatnych wakacji".

szkoła

by amros

Z cyklu "wszyscy są winni, tylko nie ja". Swego czasu spotykałem się…

+18
Ten historia może zawierać treści nieodpowienie dla niepełnoletnich.
Z cyklu "wszyscy są winni, tylko nie ja".

Swego czasu spotykałem się przez około rok z zamężną kobietą. Były to spotkania tylko na seks. Gdy poznałem normalną kobietę i zacząłem normalny związek, tamtą relację zakończyłem i urwałem kontakt. W związku byłem kilka lat, rozstaliśmy się i po jakimś czasie postanowiłem odnowić kontakt z tamtą.

Napisałem, wymieniliśmy kilka wiadomości i się umówiliśmy.

Spodziewałem się miłego spotkania z jeszcze milszym zakończeniem, ale zamiast tego musiałem wysłuchać historii jej życia zakończonej morałem, że wszystko co złe to wina facetów, a najbardziej moja.

Otóż po mnie znalazła sobie innego kochanka. Ten jednak nie był tak ostrożny jak ja i mąż się o nich dowiedział. Skurczybyk mąż był tak wyrachowany, że przed konfrontacją zdobył dowody jej zdrady, dzięki czemu jego adwokat zmasakrował ją w sądzie.

Zapytałem, gdzie tu moja wina. Odpowiedziała, że to przeze mnie zdradziła męża, a potem już nie mogła przestać. Że to ja sprowadziłem ją na tę drogę.

Następnie obwiniła drugiego kochanka, za to, że po prostu był.

Kolejnym winnym był jej mąż, który zamiast jej wybaczyć, wystąpił o rozwód z orzeczeniem o winie, który dzięki dowodom otrzymał już na pierwszej rozprawie.

Najbardziej okrutne było to, że po rozwodzie musiała przeprowadzić się z domu męża do kawalerki i pójść do pracy, bo wcześniej utrzymywał ją mąż.

Tyradę swą zakończyła słowami, że mężczyźni zniszczyli jej życie i nie chce mieć z nimi już nic wspólnego.

Nawet nie próbowałem dyskutować, bo nie było sensu. Spojrzałem tylko na zegarek i powiedziałem:

- Późno już, muszę lecieć.

I poleciałem.

kobiety mężczyźni seks związki zdrada

by mofayar

W związku z historią #90968 o prezentach z pracy, a bardziej komentarzami…

W związku z historią #90968 o prezentach z pracy, a bardziej komentarzami pod nią, że wino to nie jest szkodliwy prezent dla alkoholika, chcę opowiedzieć swoją historię.

Jestem alkoholikiem. Dokładniej alkoholikiem wysoko funkcjonującym po leczeniu. Alkoholikiem zostaje się do końca życia.

Zaczęło się niewinnie na studiach. Wcześniej nie pijałem za dużo, a na studiach w akademikach, normą było picie przed zajęciami, piwne wyścigi, czy inne rozrywki. Przed sesją każdy chodził narąbany. Ja też i zawalałem to na studencki czas.

Potem studia się skończyły, zaczęła praca. Byłem odpowiedzialny, więc w pracy nie piłem. Za to po pracy 2-3 piwka dla rozluźnienia i smaku. Moja ówczesna dziewczyna zwróciła mi uwagę, że powinienem trochę ograniczyć piwkowanie. Wkurzyłem się, bo piłem tylko piwo, nie żadną wódkę i normalnie wstawałem rano do pracy.

Potem polubiłem się z whisky. I tak oprócz piwa, wypijałem szklaneczkę na lepszy sen. Potem przyszedł kryzys finansowy i miałem ciężki czas w pracy. Zszedłem z kratfowego piwa na te tańsze. I wypijałem go więcej. Dużo za dużo.

Dotarło to do mnie, gdy niczym mój ojciec, ładowałem do auta skrzynkę piwa, żeby wymienić ją na pełną dwa razy w tygodniu. Mój ojciec miał problem z alkoholem i nie chciał się do tego przyznać. Jednocześnie nie był w stanie przetrwać dnia bez piwa. I nawet gdy brał leki, których nie wolno mieszać z alkoholem, pił piwo, które alkoholem przecież nie było.

To spadło na mnie nagle. Poszedłem do dziewczyny, że jednak mam problem i potrzebuję pomocy. Z jej pomocą wywaliłem wszystko i zacząłem unikać alkoholu jak mogłem.

Do integracji firmowej. Napiłem się, bo jak to tak odmówić. Potem znowu w domu dla relaksu, ale wmawiałem sobie, że mam to pod kontrolą. W końcu do pracy przychodziłem trzeźwy, a sikacze zastąpiły whisky, gin, wina. Nominalnie wychodziły mnie taniej, bo potrzebowałem ich mniej niż piwa, aby się odstresować.

Dziewczyna kazała mi iść na terapię. Zignorowałem ją, bo nie mam problemu, pieniądze do domu przynoszę. W końcu mnie zmusiła, ale terapeuta potwierdził, że problemu nie mam.

Teraz myślę, że skoro przyszedłem do niego ubrany jak normalny człowiek, z samochodem, dziewczyną i pracą, to stwierdził, że problemu nie mam, a on był.

Drugi szok przyszedł gdy dziewczyna się ze mną rozstała. Kochałem ją i wtedy się podłamałem. W weekend wychodziłem do baru i wracałem po jego zamknięciu. Wtedy pierwszy raz mnie przyłapano w pracy, gdy w poniedziałek wróciłem jeszcze pijany, ale powiedziałem, że sąsiad miał urodziny i za długo zabalowaliśmy. Dostałem urlop na żądanie i wróciłem do domu.

I pewnie bym został normalnym alkoholikiem, gdyby nie znajomy w pracy, z którym pracowaliśmy biurko w biurko. Wyczuł parę razy że jestem wczorajszy i wziął na rozmowę na osobności. Powiedział mi, że też miał ten problem i widzi co się ze mną dzieje. Najpierw się oburzyłem na jego oskarżenia, a potem, gdy przeanalizowałem jego słowa, dotarło do mnie że ma rację. Polecił mi terapeutę i po wielu miesiącach walki, wyszedłem na prostą. I chociaż kolega już ze mną nie pracuje, dalej się przyjaźnimy.

I teraz przechodzimy do clue historii i komentarzy o tym, że alkoholik może wino puścić przecież w obieg. Tak, może puścić je w obieg jeśli ma silną wolę albo odda je od razu. U mnie żaden alkohol nie może stać dłużej niż na imprezie. Nie chcę ryzykować. A postawienie wina w zasięgu ręki może być powrotem do stanu sprzed terapii.

Wystarczy słabszy dzień, dużo stresu, a tam stoi wino. Lek na ukojenie nerwów. Dlaczego mam z niego nie skorzystać? Nikt nie widzi, nikt nie poczuje, a to TYLKO WINO.

No właśnie, to nie tylko wino. To kuszenie losu. I to nie jest tak, że na imprezie domagam się likwidacji alkoholu, ale gdy zostaje ze mną sam na sam, boję się, że mój nałóg wróci.

Dlatego uważam, że jeśli firma wiedziała o problemie ich pracownika, nie powinna dawać mu wina. U mnie nikt mi nie daje go i chociaż formalnie wersja jest taka, że mam problemy z układem trawiennym i nie mogę w ogóle pić alkoholu przez ostre leki, to szanują moją decyzję i zamiast tego dostaję właśnie czekoladki i kawę.

A wy drodzy piekielni, przemyślcie czy położylibyście przy dziecku nabitą broń, bo przecież może jej nie użyć. Tak wygląda życie alkoholika, gdy w domu jest alkohol, nawet na chwilę. Może tym razem się uda, ale kto wie, może następny dzień będzie gorszy i wtedy chwyci się za butelkę?

alkoholizm

by ~Alkoholikwysokofunkcjonujacy

Kilka tekstów ostatnio o (nie)piciu alkoholu i co z tego wynika -…

Kilka tekstów ostatnio o (nie)piciu alkoholu i co z tego wynika - więc dodam kilka słów od siebie, bo to piekielność, którą znam aż za dobrze.

Miałem w rodzinie (bliskiej) osobę uzależnioną od alkoholu. Nie był to klasyczny przypadek pijaka, ale tak zwany "alkoholik wysokofunkcjonujący": osoba inteligentna, wykształcona, oczytana, świetna i ceniona w pracy, lubiana w towarzystwie… A poza tym uzależniona.

Nie było u mnie w domu dramatów, jakie przeżywają dzieci alkoholików - nikt się nade mną nie znęcał, nie chodziłem głodny, miałem w co się ubrać, nie byłem bity, molestowany etc., nic z tych rzeczy. A jednak jako dziecko widziałem, słyszałem i przeżywałem rzeczy, których dziecko widzieć, słyszeć i przeżywać nie powinno.

Z tego powodu mając 16 lat (!) postanowiłem, że nie będę pił. W ogóle. Skłonność do alkoholizmu bywa dziedziczna, a ja nie chciałem ryzykować.

Milion razy byłem - tak, jak w Waszych opowieściach - "namawiany".

No ale jak to, ZE MNĄ nie wypijesz?! (no nie, ani z tobą, ani z nikim innym)

Ale przecież to tylko szampan! (osiemnastka koleżanki, bo szampan to nie alkohol, tylko lemoniada, prawda?)

No ale przecież ZA MOJE ZDROWIE musisz wypić! (pokaż mi racjonalny związek tego kieliszka z twoim zdrowiem, a wypiję nawet pięć)

Ale to TYLKO JEDEN KIELISZEK!

I tak dalej, i tak dalej, do znudzenia.

A co się działo w niektórych kręgach mojej rodziny, kiedy z moją (wówczas) narzeczoną oznajmiliśmy, że na naszym weselu nie będzie alkoholu! Książkę by można napisać (na szczęście większość rodziny z moim tatą na czele stanęła po naszej stronie, doskonale zdając sobie sprawę, z czego wynika taka moja postawa).

Ja akurat mam taki charakter, że mnie to zupełnie nie rusza - podjąłem decyzję, to jest MOJA decyzja i nic nikomu do tego - ale wielu ludzi, którzy nie piją z powodów zdrowotnych (np. dlatego, że już są alkoholikami i chcą wytrwać w trzeźwości) w takich sytuacjach się łamie.

Ale - paradoksalnie - najbardziej dała mi do myślenia zupełnie inna sytuacja. Miałem 18 lat, kiedy z moim wujkiem pojechałem odwiedzić jego znajomych w Berlinie (wtedy jeszcze - Zachodnim, stał jeszcze mur berliński). Znajomi - choć mieszkali w Berlinie - byli Francuzami i u nich w domu było absolutnie normalne, że do obiadu pije się wino. WSZYSCY pili wino, łącznie z najmłodszym 14-letnim synem (on dostał wino rozcieńczone, pół na pół z wodą). W dodatku z tego co wiem, było to naprawdę dobre wino.

Siedzimy przy stole, pani domu nalewa wino do kieliszków. Kiedy dochodzi do mnie, mówię, że ja dziękuję, nie piję - i już psychicznie przygotowuję się na długą dyskusję "dlaczego, o co chodzi, ale z nami nie wypijesz, ale tylko kieliszek".

I co? I nic takiego. "Nie pijesz? Aha, to może chcesz wody albo soku pomarańczowego?"

Zero zdziwienia, zero "namawiania" i szantażu emocjonalnego. Nie pijesz to nie pijesz, nic nikomu do tego, twoja sprawa. Jedni nie jedzą buraczków, inni nie lubią groszku, a jeszcze inni nie piją. No problem.

Wtedy dopiero zdałem sobie sprawę, jaki poziom "alkoholowego przymusu" panuje w Polsce....

Alkohol przymus szantaż

by janhalb

Cześć Od miesiąca mijałem się z uroczą dziewczyną, wymieniając się uśmiechami. W…

Cześć

Od miesiąca mijałem się z uroczą dziewczyną, wymieniając się uśmiechami. W końcu zagadałem, kilka razy zamieniliśmy kilka słów, po prostu mijaliśmy się w drodze do pracy, wymieniliśmy się numerami i fb, umówiliśmy na wspólne wyjście (jeszcze do niego nie doszło).

Wygląda młodo, ale skoro pracuje...

No i na fb zobaczyłem, że ma 16lat. Ja mam 32.
Zrobiło mi się głupio, przeprosiłem ją, wyjaśniając, że sądziłem, że jest starsza skoro chodzi do pracy.
Odpowiedziała, że nie ma z tym problemu i nadal chciałaby się spotkać.

Problem w tym, że nie wiem czy to dobry pomysł. Trochę źle się z tym czuje. Niby prawa nie łamię, nie mam złych zamiarów, ale jakoś...

Nie planuję nie wiadomo czego, po prostu chciałem poznać sympatyczną dziewczynę.

PS. Nie mam żadnych "nielegalnych skłonności", znam wiele rozgarniętych nastolatków, jak i wielu po 40 z którymi nie ma o czym rozmawiać, więc nie traktuję wieku jako wyznacznik.
Jednak czuję, że w takiej różnicy wieku po prostu jest coś złego.

Co o tym myślicie?

PS2. Ostatnio z nastolatką nie w formie koleżeńskiej spotykałem się jakieś 13 lat temu, to nie tak, że gustuje w młodych.

Poznan

by ~Scotte