Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

piekielni.pl

Pokaż menu
Szukaj

Top

Cześć, jestem bierną użytkowniczką tej strony, najczęściej zwyczajnie nie chce mi się…

Cześć,

jestem bierną użytkowniczką tej strony, najczęściej zwyczajnie nie chce mi się czegokolwiek pisać, ale dziś poczułam, że po prostu muszę.

Trafiłam sobie na tę historię

https://piekielni.pl/78706

Po prostu opis patologicznej rodziny, w której tłuczenie i brak wychowania jest na porządku dziennym. Autorka się pochwaliła pobiciem dziecka i jeszcze zebrała brawa od anonów.

Rzygać mi się zachciało. Wiecie dlaczego? Bo przypomniało mi to moje dzieciństwo.

Z pozoru zupełnie normalna rodzina, rodzice, brat i ja. To znaczy - na tamte czasy to zupełnie normalna. Bo moi koledzy w większości wychowywali się w podobnych, więc wcale się nie wyróżnialiśmy. Rodzice pracowali oboje, więc od małego byłam nauczona, że rodzice po pracy chcą się relaksować, ewentualnie oddać się obowiązkom domowym, a ja mam sobie radzić sama.

Takie pierwsze wspomnienie - po powrocie do domu z przedszkola poprosiłam mamę o coś z lodówki. Mama rzuciła, że mam sobie wziąć. Oczywiście, jako krasnal nie dosięgałam tego, co chciałam, więc wzięłam stołek i jak można się spodziewać spadłam z niego, jednocześnie rozbijając parę rzeczy. Szok, ryk, ból - rodzice przylecieli, wydarli się na mnie, a ojciec mi wlał, bo bałaganu narobiłam.
Inna sytuacja - rysowałam sobie przy stole w kuchni. Miałam swój blok rysunkowy, ale że obok leżały takie fajowe zadrukowane kartki to i po nich porysowałam. Wszystko w obecności (przynajmniej fizycznej) rodziców. Gdy już zdążyłam połowę zarysować, matka zerwała się na równe nogi, zaczęła się wydzierać na zasadzie:

- Co ty gówniaro wyprawiasz!!!

Tak, porysowałam po jakichś maminych papierach z pracy. Oczywiście lanie. Miałam może z 4 lata?
Tłuczenie, bo się zdenerwowałam i płakałam. Tłuczenie, bo coś mi spadło albo coś zepsułam czy stłukłam. Tłuczenie, bo rodzice mieli zły dzień i byli poirytowani szczebiotaniem. Aż nauczyłam się przestać w domu rzucać w oczy. Mój brat miał trochę gorzej - jest buntownikiem. Bicie sprawiało, że zachowywał się jeszcze gorzej. Ojciec zaczął sięgać po pas, po kapcia czy cokolwiek innego.

Jeszcze gorsze było dla mnie, że rodzice nie tylko dawali przyzwolenie na bicie nas przez babcie, ciotki czy starszych kuzynów, ale czasem ich do tego zachęcali.
Jak byliśmy gdzieś w gościach i ktoś nas upominał, matka zaraz się darła, żeby przyrżnąć nam w dupy i będzie spokój.
Kiedyś ciotka dała mi z liścia w twarz (miałam może z 7 lat), bo dla żartów zaczęłam ją przedrzeźniać. Może i głupie czy wredne, ale ja miałam kurfa 7 lat! A matka oczywiście zachwycona, że gówniara trochę wychowania liźnie.

No właśnie. Bo nas nie wychowywano. Na nas się tylko darło ryje i dawano nam "klapsy". Styl wychowania lat 90. Jak nie bicie to pretensje o złe oceny, brudne talerze w zlewie, za późny powrót do domu. Nigdy, ale to nigdy rodzice nam niczego nie tłumaczyli - dlaczego należy robić tak, a nie inaczej, dlaczego czegoś nie wypada, dlaczego nie wolno - tylko darcie mordy po fakcie.

A potem ci sami ludzie, obecni emeryci, dziwią się, że moje pokolenie przesadza wychowując "bezstresowo"? Może dlatego, że boję się, że moje dziecko poczuje się przeze mnie tak jak ja przez moich rodziców? Tak bardzo, że wielu z nas przegina w drugą stronę? Ja wiem, że rodzicielstwa też się trzeba nauczyć. Ale który dorosły człowiek przy zdrowych zmysłach podnosi rękę na małe dziecko? Nawet w nerwach?

Mam 5-letniego bratanka. Rozrabiaka jakich mało. Wiem, że niektóre rzeczy robi złośliwie. Nie wyobrażam sobie wlać mu jakąś linijką, jak autorka tamtej historii, taka z siebie dumna. Zrobił źle, narobił szkód, rozumiem, ale naprawdę jak można podnosić rękę i to z taką furią na tak małą istotę? I co gorsza - jak moi rodzice - na własne dzieci, które powinni chronić i uczyć życia.

Oczywiście, moi rodzice, jak już się zestarzeli, zapragnęli nagle wspierać i słuchać o moich problemach. I naprawdę nie rozumieją dlaczego nigdy, ale to nigdy nie przyjdę do nich z żadnym problemem, z niczego się nie zwierzę i nie przyznam do żadnego błędu przed nimi.

Mój brat w ogóle nie utrzymuje z nimi kontaktu. Gdy miał 16 lat pobił ojca - był rosłym nastolatkiem i ojciec porządnie oberwał. Matka wezwała policję, od tamtej pory stosunki między nim, a rodzicami już nigdy nie wróciły do jako takiej normy. Zaraz po szkole się wyprowadził i zapowiedział im, że więcej go nie zobaczą - i słowa dotrzymuje póki co.

bicie

by ~zbitypies

Trochę o związkach, trochę o polityce... Nawiązywanie bliskich relacji z kobietami ma…

Trochę o związkach, trochę o polityce...

Nawiązywanie bliskich relacji z kobietami ma to do siebie, że po kilku miesiącach kobieta będzie chciała zamieszkać razem. Jeśli ma poukładane w głowie i jest wartościową kobietą, to można. Niestety, od jakiegoś czasu strach wpuścić kobietę do mieszkania.

Jakiś czas temu Sejm, miażdżącą większością głosów - PiS, PO i Lewica ponad podziałami - uchwalił ustawę "Mieszkanie za pomówienie". Na mocy tejże ustawy policja ma prawo usunąć mężczyznę z jego własnego mieszkania, jeśli mieszkająca z nim kobieta zgłosi, że jest ofiarą przemocy.

Zgłoszenie nie jest w żaden sposób sprawdzane. Słowa kobiety są przyjmowane za świętą prawdę, a mężczyzna jest usuwany z własnego mieszkania. Dodatkowo nie ma prawa zabrać z niego żadnych rzeczy. Zakaz wstępu do mieszkania obowiązuje 14 dni i może być dowolnie przedłużany przez sąd oraz zamieniony na bezterminowy, jeśli mężczyzna nie zdoła udowodnić przed sądem swojej niewinności.

Zwróćcie uwagę, że w praworządnym państwie to nie oskarżony ma udowodnić swoją niewinność, tylko oskarżonemu należy udowodnić jego winę.

Tak więc wystarczy jedno oskarżenie kobiety, by mężczyzna stracił dostęp do swojego mieszkania i wszystkich znajdujących się w nim rzeczy. Przez ten czas kobieta może dowolnie rozporządzać mieszkaniem i rzeczami.

W internecie, na odpowiednich grupach i forach, kobiety doradzają sobie jak najłatwiej pozbyć się mężczyzny z jego mieszkania, jak najlepiej sformułować fałszywe oskarżenie, jak się zachowywać by policja i sąd uwierzyły, itd. Niektóre kobiety uczyniły sobie z tego sposób na życie. Szukają jakiegoś naiwnego, mamią go, a jak już zamieszkają razem to cyk fałszywe oskarżenie, facet wylatuje, a ona mieszka za darmo.

Gdy ustawa weszła w życie akurat mieszkałem sam i podjąłem decyzję, żadnej kobiety do mieszkania nie wpuszczę. Mam zbyt wiele do stracenia by tak ryzykować.

W zeszłym tygodniu kobieta, z którą się spotykałem, zaproponowała zamieszkanie razem. Powiedziałem, że dobrze, ale nie u mnie, tylko wynajmiemy mieszkanie na nią i opłaty będziemy dzielić po równo. Oburzyła się:

- Jak to?! Nie ufasz mi?!
- Zbyt wiele mam do stracenia. Jeśli masz czyste sumienie i dobre intencje, to nie powinnaś mieć nic przeciwko. Na umowie będziesz ty, a płacić będziemy razem. Nic nie tracisz, nic nie ryzykujesz.

W odpowiedzi dostałem potok bluzgów, przytyków i szantaży emocjonalnych. Tak też skończył się kilkumiesięczny związek, a ja obroniłem swoje ukochane cztery kąty przed zakusami przebiegłej łowczyni mieszkań ;)

piekło mężczyzn

by dzikidzik

Powiem szczerze, że dziś mi się po prostu ulało i pokłóciłam się…

Powiem szczerze, że dziś mi się po prostu ulało i pokłóciłam się z do tej pory dość dobrą koleżanką. Powód niby błahy, ale jednak.

Uwaga, dla lepszego zrozumienia, czemu tak się wściekłam, będzie długi wstęp.

Mam 36 lat, męża, dwójkę dzieci. Nie mam dobrze sytuowanych, za to kochanych rodziców, a od kiedy byłam w liceum byłam dość jednoznacznie ukierunkowana zawodowo. Poszłam na trudne studia. Poświęcałam dużo czasu na naukę, aby mieć stypendium naukowe, pracowałam też dorywczo, w wakacje jeździłam do pracy za granicę. Jeszcze na studiach złapałam pracę w zawodzie za psi pieniądz, ale dla wpisu w CV. Odwdzięczyło się to po studiach, bo załapałam nieźle płatną pracę, ale nadal, aby zarobić i odłożyć jak najwięcej przed założeniem rodziny, brałam jeszcze dodatkowe zlecenia.

Mój mąż - podobna historia, z tym, że on nie studiował, a pracował od 16 roku życia i mając 25 lat miał już dobrą pracę jako fachowiec, pracował po 12 godzin dziennie. Po ślubie wzięliśmy stosunkowo nieduży kredyt na zakup mieszkania i dzięki nadpłatom rat, zostały nam już grosze do spłacenia. Pracowałam prawie do końca pierwszej ciąży, a na macierzyńskim nadal brałam dodatkowe zlecenia. W ciągu dnia ogarniałam dom, dziecko, trochę pracowałam, a gdy mąż wracał do domu, przejmował dziecko, a ja siadałam na dobre do pracy, często do późnej nocy. Zdecydowałam się nie wracać na etat, bo z pracy freenlancera wpadała lepsza kasa.

Potem drugie dziecko, my cały czas zarobieni i dopiero stosunkowo niedawno, gdy starszy poszedł do szkoły nadszedł taki moment, że postanowiliśmy trochę zwolnić, ciesząc się, że sytuacja finansowa jest na tyle dobra, że nie musimy już robić po 12h dziennie z wywalonym jęzorem, a możemy cieszyć się owocami naszej pracy. Stać nas na egzotyczne wakacje, dobre ciuchy, wycieczki weekendowe, ale największym luksusem jest czas i odprężenie psychiczne.

Mam koleżankę, moją rówieśniczkę. Kumpela z liceum. Przez te wszystkie lata miałyśmy kontakt. Koleżanka wybrała inne studia, nie oceniam poziomu trudności, ale mało perspektywiczne. Na studiach głównie się bawiła, imprezowała, podróżowała. Czy jej zazdrościłam? Jak jasny pierun. Ale moje priorytety były inne, a każdy ma własne.

Po studiach koleżanka zderzyła się z rzeczywistością - pustka w CV, niewiele warty dyplom, możliwości zarobkowe mocno ją rozczarowały. Została u rodziców i dalej sobie żyła swoim studenckim życiem. Co zarobiła to na imprezy, podróże, ciuchy, kosmetyki - jedzenie i dołożenie się do rachunków tylko jak coś zostało na koniec miesiąca. Z roku na rok sytuacja była dla jej rodziców coraz mniej wygodna, bo gdy przeszli na emeryturę utrzymanie trzech osób i czteropokojowego mieszkania stało się problematyczne, więc zasugerowali córce wyprowadzkę, chcieli sprzedać mieszkanie i kupić mniejsze.

Koleżanka się obraziła, wyprowadziła się do chłopaka. Związek nie przetrwał tej próby i koleżanka została na lodzie i zmuszona była wynająć pokój. Doradzałam jej podniesienie kwalifikacji, zmianę pracy - ale ona nie miała czasu na takie rzeczy. Efektem jest to, że 10 lat później nadal pracuje na podobnym stanowisku, w innej firmie, za nieco lepszą kasę, mieszka w wynajmowanej kawalerce i żyje sobie życiem jak na studiach.

Wszystko ok, gdyby nie to, że koleżanka jęczy, jojczy i narzeka, że jest w takiej okropnej sytuacji. A bo ona nic nie może zaoszczędzić, bo musi wynajmować mieszkanie, auto ma stare, ciągle się psuje. Faceta ciężko znaleźć, bo żaden nie chce wspierać finansowo. Jednocześnie - koleżanka dwa razy w roku jeździ na zagraniczne wakacje. 2-3 razy w miesiącu wizyta u kosmetyczki. Często jedzenie na wynos albo w knajpie. Ciuchy tylko z górnej półki. Jednocześnie pod koniec miesiąca płacz i zgrzytanie zębami, że jej 50zł zostało w portfelu do wypłaty.
Dzisiaj umówiłyśmy się na kawę. Znowu mi jęczy, że już ostatnia kawka na mieście w tym miesiącu, bo w portfelu znowu pustka.

Mówię jej w końcu:
- Anka, ogarnij swoje wydatki. Jak zapłacisz czynsz to Ci na czysto tyle i tyle zostaje, a 3/4 z tego wydajesz na ciuchy, imprezy i kosmetyczkę. Nie lepiej odłożyć jakąś kwotę, żebyś potem się o jedzenie nie martwiła?
- Tobie to łatwo mówić, bo takich dylematów nie masz
- Ale ja tyle nie wydaję na takie rzeczy
- No, ale ty masz więcej kasy
- Może mam, ale też najpierw myślimy o najważniejszych rzeczach, a nie pierdołach. Nie wiem, rób jak chcesz, ale tak znowu najgorzej to nie zarabiasz, aż szkoda mi słuchać, że na jedzenie nie masz.
- No, a ty nawet nie zaproponujesz, żeby mi pożyczyć
- A zapytałaś? To ja mam ci proponować?
- No mogłabyś. W ogóle nie rozumiesz mojej sytuacji. Ty masz męża, to ci kosmetyczka niepotrzebna, tak samo ciuchy. A poza tym żyjesz sobie dobrze, 500+ bierzesz, a czy mi ktoś coś da? Nie, ty sobie z socjalu jeździsz na wakacje, a mi żałujesz?
- Ja ci żałuje? Jeździj sobie, tylko nie marudź potem, że znowu się z czynszem spóźniłaś albo po jedzenie do rodziców musisz jeździć.
- Jasne, ty sobie żyjesz super życiem z kasy na dzieciaki, to się możesz wymądrzać. Mieszkanie masz prawie spłacone, co ty możesz wiedzieć o życiu. Weź, wkurzasz mnie.
- No, ty mnie też. Dobrze wiesz, że ciężko pracowałam, żeby zarabiać tyle ile zarabiam i Marek tak samo, żebyśmy nie mieli kredytu na 30 lat, a ty mi teraz mówisz, że z socjalu to mam? Z 1000zł dodatku miesięcznie? Ty się dobrze czujesz?
- Ja nie wiem skąd masz, chyba to trochę dziwne, że do tej samej szkoły chodziłyśmy, a poza tym ja zawsze miałam większe powodzenie i moi rodzice są wykształceni, więc jakoś dziwne, ty masz męża, mieszkanie i kasę, a ja nawet na drobne przyjemności nie mam, więc w sumie nie wiem, co mam sądzić, skąd ty tą kasę masz!
- Od mafii, k*rwa, bo godzinach dragi sprzedaje. Odbiło ci, Anka, nie wyładowuj się na mnie. W ramach wsparcia ci za tą kawę zapłacę.

Może przesadziłam, ale serio? Ona się bawiła, ja tyrałam i ona się teraz pyta, czemu ja mam kasę, a ona nie?

przyjaciółka

by ~thedes

Cieknie mi dach. No moknie ściana po każdym deszczu, grzyb rośnie, tynk…

Cieknie mi dach. No moknie ściana po każdym deszczu, grzyb rośnie, tynk odpada. Cóż zrobić? Tuż po zauważeniu przecieku, zadzwoniłam do Spółdzielni Piekielnej ze zgłoszeniem.

Samo zgłoszenie nie było już zadaniem prostym. Na stronie spółdzielni dwa numery i brak jakichkolwiek dalszych informacji.
Pierwszy numer: pudło - czynsze. Dzwonię pod drugi, który najprawdopodobniej był obsługiwany przez leniwca ze Zwierzogrodu. Po krótkiej i bardzo nieprzyjemnej wymianie zdań wniosek był jeden: "Psze pani, ja się to żadną ulicą Przedwieczną nie zajmuję, Przedwieczna to osiedle Piekielne numer 2, a my jesteśmy od zgłoszeń z Piekielne 1".
Na szczęście jednak odbierająca podyktowała mi właściwy numer, wyrażając przy tym głębokie rozczarowanie moją niewiedzą i niezaradnością. Z ciekawości sprawdziłam - numer ten nie widnieje na stronie spółdzielni. Właściwie nawet Google go nie znajduje i nie podpowiada, jaka instytucja za nim stoi. Może to wiedza tajemna tego osiedla, kto wie...

Dodzwoniłam się w końcu do właściwego organu. Poinformowałam, że mieszkam na poddaszu bloku 6/66 i woda spływa po moich skosach dachowych.
- Aha, to ja wyślę hydraulika. - usłyszałam radosny głos w odpowiedzi.
No może ja się mało znam na budowlance, ale chyba hydraulicy dachów nie naprawiają. Powtarzam więc cierpliwie, że to nie rura, to dach. Deszcz pada, dach cieknie, woda kapie, ściany kaput.
- Ach, no to nie wiem, może budowlańca. Zapytam kolegi. Jutro o 11 ktoś przyjdzie.
Uff.

Nie robiłam sobie wielkich nadziei. Oczami wyobraźni widziałam już hydraulika, który drapie się po głowie widząc nieszczelne dachówki. Rozczarowanie jednak było znacznie większe - otóż kolejnego dnia nikt się nie zjawił. Następnego również.

Ponowny telefon. Blok Starodawna 6, tak, dach, tak nadal cieknie. Pani po drugiej stronie wydawała się być w wielkim szoku. Jak się bowiem okazało, technik (jednak budowlaniec!) złożył już raport, że był i usterka została przez niego bohatersko naprawiona!
Jak to nie jest wzór pracy zdalnej, to nie wiem, co nim jest.

Dowiedziałam się, że muszę uzbroić się w cierpliwość, gdyż nie jestem jedyna i najbliższy wolny termin mają równo za 7 dni. Calutki tydzień padało, a na dokładkę spadł śnieg i zalegał na tym nieszczelnym (i nieszczęsnym) dachu. Zaczęłam się obawiać, iż grzyb ze ściany niedługo zacznie domagać się niezależności.

Nastał w końcu wielki dzień. Oto dzisiaj miał nastać koniec, a przynajmniej początek końca moich zmartwień. O godzinie 11 bowiem powinien był przyjść pan złota rączka.
11 minęła.
12 minęła.
O 12:30 dzwonię do Spółdzielni ponownie. Pani rozpoznaje mnie po głosie. Po cichym "Zapomnieliśmy o niej!" wyszeptanym do koleżanki, wnoszę, że nie spodziewała się mojego telefonu. Dowiaduję się jednak, że do 30 minut ktoś będzie.

No i przyszedł sobie pan. Popatrzył na grzyb, popatrzył na ściany i z rozbrajającą szczerością rzekł: "Ale co ja pani poradzę na to, jak ja na dachach się nie znam? To trzeba zdjęcie zrobić, do spółdzielni wysłać, komisję powołać".
Komisję. Do cieknącego dachu. Wzięłam głęboki wdech.
- To po co pana tu przysłali, jak pan nic z tym nie zrobi?
- A oni tak zawsze. Trochę się pani podobija i powołają tę komisję.
No to trzymajcie kciuki, bo czeka mnie walka o komisyjną ocenę stanu dachu. Jak widać sam fakt, że cieknie jeszcze nie jest żadnym dowodem i potrzeba sztabu specjalistów.
Grzyb ma na imię Reksio.

Spółdzielnia

by Nikusia1

Jak ja nienawidzę właścicieli tzw. kotów wychodzących. Niestety, w mojej okolicy pełno…

Jak ja nienawidzę właścicieli tzw. kotów wychodzących. Niestety, w mojej okolicy pełno tych pseudodomowych kotów.
Skutki:
- Smród szczyn kocich na klatce schodowej;
- Truchło ptaków, jaszczurek, myszy na klatce, na chodniku, na trawniku;
- Szwendające się po nocach na osiedlu dziki, lisy, kuny przychodzące z lasu na żer, bo durni właściciele kotów w razie gdy ich pupilki nie wrócą na noc, wystawiają im żarcie w miskach na trawniku;
- Co jakiś czas kocie truchło na jezdni.

I szczyt wszystkiego - kilka dni temu przy wejściu na klatkę zaatakował mnie kot. Nie wiem, czy jakiś popieprzony czy to normalne zachowanie kotów, w każdym razie podrapał mnie po twarzy, głowie i rękach. Złapałem pchlarza i za kark zaniosłem to pieprzniętej sąsiadce, do której należy, zapowiadając, że będę się domagał zadośćuczynienia i zgłaszam sprawę na policję. Sąsiadka oczywiście zero przeprosin, tylko wykład o tym, że kot to zwierzę terytorialne i bronił swojego terenu, ja jestem nowy i jeszcze mnie nie zna, a poza tym na pewno zrobiłem coś, co go sprowokowało.

Powiedziałem tej durnej babie, że ja sobie mogę kupić psa obronnego i też postawić pod klatką i niech nie ma pretensji, jak ją zaatakuje, a ta nagle, że co ja mówię, przecież nic mi się nie stało, bo kotki są malutkie i nie robią krzywdy. Tak, poszedłem na obdukcję i zgłosiłem sprawę na policję. Czekam na ciąg dalszy.

koty i kociarze

by ~ewan

Historia o dziewczynce wyśmianej z powodu sukienki komunijnej przypomniała mi upokorzenie, jakie…

Historia o dziewczynce wyśmianej z powodu sukienki komunijnej przypomniała mi upokorzenie, jakie przeżyłam w dzieciństwie.

Ja również dorastałam w latach 90. i pewnie wielu z czytelników pamięta, że dla wielu rodzin były to ciężkie czasy. Moja szkoła była dość zróżnicowana - było wiele rodzin takich jak moja, czyli kiepsko sytuowanych (mama wychowała mnie i dwóch braci sama, to znaczy tylko z pomocą babci), była też typowa patologia, gdzie w domu alkohol lał się strumieniami, a dzieci ciągle chodziły z siniakami.

Z drugiej strony było też sporo rodzin, które były dobrze sytuowane, przeważnie mieli 1-2 dzieci, pełne rodziny i oboje rodzice dobrą pracę. Niemniej trzymaliśmy się raczej wszyscy razem, choć czasem zdarzały się nieprzyjemne sytuacje, kiedy bogatsze dzieci wyśmiewały się, że biedniejsze mają bazarowe podróby znanych marek etc., ale raczej rzadko. Jednak podsumowując miło wspominam czas podstawówki, a z kilkoma kolegami mam dobry kontakt do dziś.

Ale jedna sytuacja była dla mnie bardzo przykra i pamiętam ją do dziś, a osobom za nie odpowiedzialnym nigdy tego nie zapomnę - o wybaczeniu nie ma mowy, bo nikt nigdy za to nie przeprosił.

Gdy byłam może w trzeciej klasie, ktoś w szkole (może rada rodziców) wpadł na pomysł zorganizowania zbiórki na prezenty dla dzieci z uboższych rodzin i uroczyste wręczenie ich na takiej pseudowigilii szkolnej. Mam mgliste wspomnienia z tego dnia, w każdym razie było wyraźnie powiedziane, że to prezenty dla POTRZEBUJĄCYCH rodzin, gdzie rodziców nie stać na prezenty pod choinkę dla dzieci. Wszystko odbywało się w szkole w godzinach wieczornych w uroczystej atmosferze. Również moja rodzina została wytypowana do dostania takich paczek. Patrząc oczami dziecka - byłam podekscytowana, że dostaniemy jakieś fajne zabawki, bo zazwyczaj była to tylko czekolada i drobny upominek od mamy.

Idziemy więc z braćmi i mamą, widzimy w kącie sali gimnastycznej przepięknie zapakowane paczki z prezentami, rodzice z rady rodziców, dyrektor i nauczyciele wystrojeni jak na wielki bal. Po kwiecistej przemowie dyrektora i przewodniczącej rady rodziców o solidarności całej szkoły i pomocy najbiedniejszym, dyrektor przystąpił do wyczytywania nazwisk dzieci do odebrania paczek. Zaświeciły nam się oczy i czekamy...

Może nieco zadziwiające było, że w pierwszej kolejności wyczytane zostały dzieci z rodzin powszechnie uważanych za dobrze sytuowane. Dostały ogromne, pięknie zapakowane paczki. Czas mijał, stosik się kurczył, piękne paczki poznikały, a nas nadal nie wyczytano. Młodszy brat zaczął już płakać, starszy złościł się, że tracimy czas.

W końcu zaproszono i nas po odbiór prezentów. Niewielkich paczuszek w zwykłych foliowych workach. Nie pamiętam już dokładnie, co dostał każdy z nas, ale w mojej paczce na pewno była lalka-bobas, której brakowało połowy głowy, jedna mandarynka, brudny, mały pluszak z dziurą i mały mikołaj z wyrobu czekoladopodobnego. Najbardziej rozczarowany był młodszy brat. Podobne prezenty dostały wszystkie dzieci z biednych rodzin.

Po całej ceremonii zarząd rady rodziców (czy jakkolwiek to się nazywa) zaproszono jeszcze na poczęstunek z gronem pedagogicznym. Wychodząc minęliśmy jeszcze mniejszą salę, na której ustawione były stoły ciasno zastawione smakołykami.

Już kilka dni później w gablotce zawisły zdjęcia z wydarzenia, z komentarzem, że prezenty ufundowano z funduszu rady rodziców. Najlepsze jest to, że na ten fundusz co roku były składki. Można było nie zapłacić składając odpowiedni wniosek do sekretariatu z uzasadnieniem. Moja mama jednak dumę swoją miała i co roku płaciła (nie pamiętam raz czy potrójnie z racji trójki dzieci). Tym samym moja mama najprawdopodobniej wpłaciła na poczet prezentów więcej niż były warte paczki, którymi tak wspaniałomyślnie nas jako biedaków obdarowano.

Z kolejnych latach również dostawaliśmy zaproszenia na te ceremonie, ale mama stanowczo odmawiała. Kiedyś mówiła, że rok czy dwa lata później odmówiła przyjścia na spotkaniu rodziców i wywlekła sytuację, kiedy dostaliśmy te śmieciowe prezenty, a dzieci z bogatych rodzin o wiele większe i lepsze (niektórzy koledzy chwalili się potem naprawdę wypasionymi prezentami z paczek szkolnych), a jedna z przedstawicielek rady rodziców odparła, że jak się nie ma nic to trzeba się cieszyć z każdego drobiazgu, a jak się chce lepsze to trzeba sobie zapracować (moja mama pracowała na cały etat - w przeciwieństwie do tej kobiety, która żyła tylko życiem szkolnych dzieci i plotkami).

szkola

by ~lareina

W nawiązaniu do historii https://piekielni.pl/90710 W szkołach nie jest mniej godzin, tylko…

W nawiązaniu do historii https://piekielni.pl/90710

W szkołach nie jest mniej godzin, tylko więcej. Porównywanie pensum (18//25 lub 18/22) a nie rzeczywistego czasu pracy to największy błąd, jaki robią osoby niezaznajomione z pracą w oświacie.

Przy czym nie generalizujmy też wszystkiego - są nauczyciele, którzy spędzają w pracy po 20h licząc z ich przygotowaniem się do pracy w domu. Ale w podstawówkach są przede wszystkim tacy, którzy w szkole spędzają po 7-8h, a w domu dodatkowe godziny. Ich etat wynosi nierzadko po 60h na tydzień. Poloniści, matematycy, angliści - odpowiedzialni za egzaminy 8-klasistów robią nierzadko 300% normy więcej niż wfista, który trzy razy gwizdnie i tyle z jego pracy. Tylko społeczeństwo woli widzieć tego wfistę i na jego przykładzie oceniać 700 tysięcy nauczycieli niż zauważyć ogrom pracy wkładanej przez np. polonistów.

A wiecie, co zajmuje nauczycielowi najwięcej czasu? Kontakty z rodzicami. Odpisywanie na wiadomości, gdy jeden mail zajmuje pół godziny, bo boisz się napisać, żeby rodzic *** bo jest sobota a ty masz weekend. Więc piszesz grzecznie i sprawdzasz każdy przecinek, że nie, Tomek z ocenami 1+ i 2 ze sprawdzianu i 5 z aktywności nie ma szans na 4 na koniec roku szkolnego. I nie, plakat nie podniesie mu oceny, bo to nieuczciwe wobec reszty klasy: inne dzieciaki się starały, poprawiały oceny na bieżąco i chodziły na lekcje przygotowane. A w poniedziałek idziesz wezwany do dyrektorki i tłumaczysz jej to samo, po czym słyszysz, że masz się tym zająć, bo mama Tomka jest w radzie rodziców i trzyma rękę na kasie, a szkoła potrzebuje nowego parkingu/placu zabaw/oświetlenia/klimatyzacji...

Nic mnie nie wkurza w mojej szkole bardziej niż to, że plastyczka, która przychodzi spóźniona na lekcje (!), zada dzieciakom zadanie "narysuj wiosnę", a potem przegląda FB, zarabia tyle samo co polonistka, która się nagada, przygotuje ćwiczenia, a potem sprawdza wypracowania i inne dłuższe formy pisemne w domu.

Wkurza mnie też beznadziejna biurokracja i produkowanie tony nikomu niepotrzebnych dokumentów. Nikt tego nie sprawdza, nikt potem do tego nie zagląda. Mamy e-dziennik. Mamy podpisy elektroniczne. Co się robi pod koniec roku szkolnego w sierpniu? Archiwizuje cyfrowo oraz drukuje PDFy z dziennikami. 2843 stron A4 drukowanych jednostronnie. Drukujemy kilkanaście kilogramów makulatury, która przez kolejne lata będzie leżała w archiwum, do której nikt nie zajrzy, bo dokładnie to samo, pod ręką mamy w formie cyfrowej.

Strasznie bym chciał spędzić w szkole 4h przy tablicy, a potem iść do domu i nic nie robić jak uważa społeczeństwo. Albo lecieć do drugiej pracy i zarabiać w niej miliony na korepetycjach. Nauczając moich przedmiotów - nie da się. Nie da się przyjść na 9:30 dziesięć minut przed dzwonkiem i wyjść dziesięć minut po dzwonku. To znaczy można - wchodzi się wtedy na lekcje nieprzygotowanym, bez sprawdzonych kartkówek, bez gotowych ćwiczeń, bez naładowanego sprzętu.

Jak mam farta, to nie muszę co tydzień zmieniać tablic wywieszonych na korytarzu. Tak, te tablice z różnymi zdjęciami, tekstami, okazjonalne i tematyczne wiszące w szkole przygotowują nauczyciele. U nas każdy przedmiotowiec ma własną tablicę, która co tydzień, góra dwa powinna być "nowa". Więc wymyślamy różne dziwne dni liczby pi czy inne obchody dnia Kochanowskiego. Na domowym sprzęcie drukujemy, wycinamy, przyklejamy na kolorowe papiery i wieszamy w szkole.

Ale najbardziej na świecie nie chcę podwyżek czy specjalnych nagród, bonów i innych kiełbas wyborczych dla nauczycieli, tylko chcę mieć jasny czas pracy od 7 do 15 albo 8 do 16, a potem święty spokój. Żadnych telefonów, maili i wiadomości od rodziców, żadnych skarg do kuratorium, że nie odpisałem w niedzielę na e-dzienniku i mama Jacusia z 8a nie wiedziała, co było zadane. Żadnego sprawdzania testów przy obiedzie. Produkowania dokumentacji przy wieczornym filmie. Od 7-8 do 15-16 jestem do dyspozycji uczniów i rodziców w szkole, potem jadę do domu i proszę się odczepić. Ale się nie da, bo:

- w szkole pracuje 50 nauczycieli, pokój nauczycielski ma 34m2, 23 krzesła, jeden stół konferencyjny, dwa biurka i jeden komputer, więc nawet jak część nauczycieli ma lekcje, to wciąż brakuje miejsca do pracy dla pozostałych między ich zajęciami, a jak jest miejsce, to nie ma narzędzi; między innymi w tym celu nauczyciele pracują w domu, gdzie na spokojnie mogą przygotować materiały, wyszukać scenariusze mimo że robią to na prywatnym sprzęcie, wszystko posprawdzać i to jest właśnie ten "czas wolny" po 4h w szkole

- w szkole jest jedna kserokopiarka w sekretariacie, nie ma ani jednej kolorowej drukarki, można sobie wyobrazić kolejki do ksero na 5-minutowej przerwie; przyjeżdża się godzinę wcześniej albo zostaje godzinę później, by na spokojnie wszystko skserować, oczywiście wtedy, gdy sprzęt nie jest potrzebny sekretarce/księgowej/kadrowej/dyrekcji/świetlicy/intendentce; także łatwiej zrobić to w domu na prywatnym sprzęcie, drukarce, tuszu, w końcu nauczyciel bogaty

- sal lekcyjnych dla uczniów 4-8 mamy obecnie 14, takich klas w całej szkole jest 19, ale w "szczycie" lekcyjnym "tylko" 15 (pozostałe 4 są albo przed lekcjami albo po zajęciach, bo zwyczajnie brakuje sal - lekcje techniki, religii, plastyki, ewentualnie wychowawcza odbywają się wtedy na stołówce szkolnej, fantastyczne warunki do nauki, zwłaszcza jak nawet 10 minut przed dzwonkiem przed drzwiami ustawia się już kolejka uczniów ze świetlicy czekająca na obiad; ale taka jest właśnie rzeczywistość pracy 7-15 przez nauczycieli, wszystkie lekcje całej szkoły trzeba wcisnąć w te 8h

SZKOŁY SĄ TRAGICZNIE NIEDOFINANSOWANE!!
I nie mówię o pensjach. Mówię o takich absurdach jak czekanie pół roku na pieniądze na naprawdę komputerów w sali informatycznej. Tablica multimedialna w sali do 1-3 od października zeszłego roku nie działa, miasto pieniędzy nie ma, ministerstwo się wypięło, więc rodzice kupili nową sami. Na materiały biurowe, papier, tonery itp. szkoła ma 1000zł brutto na rok szkolny. Już wiecie, skąd te zbiórki na papier ksero od klas?

Młodsze klasy w swoich wyprawkach oprócz zeszytów, kredek, mazaków mają obowiązkowy papier toaletowy i chusteczki higieniczne, bo w szkole jest ich niedobór. Wyobrażacie sobie? Podstawowy produkt higieniczny w placówce, gdzie dziennie przebywa 700 osób jest limitowany i dyrekcja musi walczyć o kasę za każdym razem, gdy się kończy. Pisać pisma do UM z prośbą o kolejne pieniądze, żeby uczeń mógł skorzystać z toalety... XXI wiek!

Chciałbym też mieć swoje krzesło w pokoju nauczycielskim (laptopa sobie przyniosę prywatnego), dostęp do materiałów (a nie budżet 1000zł brutto na artykuły biurowe na cały rok szkolny dla całej szkoły) i klasy 20-osobowe a nie 30-osobowe, które nie mieszczą się w sali, bo szkoła nie jest z gumy i przy jednej ławce siedzi 3 uczniów. To są bolączki młodego nauczyciela a nie pensja minimalna. Za minimalną można pracować, jeśli warunki pracy zaczną być jej godne.

Wiecie, ja mogę "uczyć" i dwie klasy jednocześnie, wcisnąć tych 58 uczniów na stołówce i omawiać z nimi logarytmy albo II wojnę światową. Przekażę wiedzę, powiem co mam do powiedzenia, może nawet uda się wystawić jakąś ocenę. Dla mnie to nie problem. Problemem jest to, że uczniowie nic z tego nie wyniosą, nic nie zapamiętają. Jak będą mieć kłopot ze zrozumieniem, to nie mam szans im wytłumaczyć nic indywidualnie, bo 10 kolejnych czeka na pomoc, a ja mam 20 minut do końca lekcji, w czasie których trzeba jeszcze zrobić zadania utrwalające.

Lubię uczyć, zrobiłem podyplomówki rozwijając swoje zainteresowania pedagogiczne. Naprawdę to uwielbiam, bez żadnego napuszenia stwierdzam, że jestem nauczycielem z pasją i powołaniem, jak to się mówi "z misją". Ale gdybym wieczorami i nocami i przede wszystkim w wakacje nie pracował zdalnie w innej robocie i nie zarabiał tam spokojnie średniej krajowej, to już dawno bym rzucił nauczanie. Bo misja obiadu nie ugotuje, a pasja nie sprawi, że zdrowie psychicznie po kontaktach z rodzicami, kuratorium itp. wróci do normy.

Wielu nauczycieli nie ma tego szczęścia, że nauczanie może traktować jako dodatek, wręcz hobby, które sprawia im przyjemność tak jak w moim przypadku. Są wykończeni, sfrustrowani, niedocenieni i wylewa się na nich jak na całą grupę społeczną wiadro pomyj. To się odbija na ich pracy, na dzieciakach i na całej edukacji. Więc odchodzą z zawodu i będą odchodzić. Szkoda tylko, że na ich miejsce nie ma kolejki chętnych spośród tych osób, które nauczycieli krytykują, uważają że mają lekką pracę, wolne całe wakacje, ferie, święta. Przecież to praca marzeń, więc czemu nie walczą o wolne wakaty?

Aha, w szkołach prywatnych wcale nie jest lepiej. Mimo często lepszej pensji problemy pozostają praktycznie te same, dodatkowo nasilane rodzicami "płacę-wymagam". Nie mówiąc już o tym, że nawet jak chcesz pracować - w ferie, dni okołoświąteczne, wakacje, to dyrekcja każe ci iść na bezpłatny urlop, bo nie ma dzieci, co jest oczywiste.

PS. Zapytajcie, ilu nauczycieli ma stałą umowę, a ilu jest zatrudnianych w systemie od 1 września do 30 czerwca, a potem sobie radź bez pracy i ubezpieczenia przez lipiec i sierpień i tak co roku. To jest ten super mit "płatnych wakacji".

szkoła

by amros

Jestem lekarką i pracuję w dużym szpitalu poza granicami Polski. Nasz szpital…

Jestem lekarką i pracuję w dużym szpitalu poza granicami Polski. Nasz szpital idzie z duchem czasu i zatrudnił ostatnio specjalistkę do spraw PR. Dziewczyna w pierwszej kolejności postanowiła przeprowadzić długie badanie wśród pacjentów i dobrowolnych ankieterów w internecie na ogólny temat szpitala - co fajne, co mniej fajne, na co zwracasz uwagę przy wyborze placówki itp.

Po jakimś czasie, pani specjalistka zaprosiła przedstawicieli każdego oddziału na spotkanie podsumowujące. Z racji bycia oddziałowym szczylem, zostałam wysłana na owe spotkanie.

Doszliśmy do cech szpitala, które są ważne z punktu widzenia pacjentów. Pani specjalistka wskazała, że dla pacjentów bardzo ważny jest m.in. współczynnik umieralności w szpitalu, tzn. ilu pacjentów wychodzi na własnych nogach, a ilu z nogami do przodu. Powiedziała również, że sprawdziła, który oddział zaniża statystyki i spojrzała wymownie w moją stronę (moje miejsce przy stole było podpisane nazwą oddziału, więc wiedziała dokładnie do kogo się zwrócić). Zaproponowano nam szereg szkoleń doszkalających z zakresu EKG, USG, ATLS, bo „umieralność na poziomie 95% na oddziale jest karygodna!” i „trzeba coś z tym zrobić, może nawet przeprowadzić zmiany kadrowe”.

Wszyscy zebrani trzęśli się ze śmiechu, ale nikt nie pęknął.
Podziękowałam pani specjalistce za jej opinię, rady i wypowiedź i grzecznie zasugerowałam, że może sama nie musi udawać się na szkolenie, ale może niech chociaż poudaje, że zna się na charakterystyce swojego miejsca pracy.

Bo uwaga, pracuję na oddziale medycyny paliatywnej. A na studiach nie nauczyli mnie wskrzeszania.

Szpital

by ~TojaLekara

Idę na umówioną wizytę do okulisty (kontrolną). Zgłaszam się na recepcji -…

Idę na umówioną wizytę do okulisty (kontrolną). Zgłaszam się na recepcji - i zonk: "…w systemie widnieje Pan jako nieubezpieczony".

Że co proszę? Mam działalność gospodarczą, składki na ZUS płacę regularnie, w tym miesiącu też zapłaciłem (już prawie dwa tygodnie temu). O co chodzi?

Dzwonię do NFZ - każą dzwonić do ZUS. Dzwonię do ZUS. Po dwudziestu minutach czekania na połączenie i odsłuchaniu pięciuset fascynujących informacji o tym, że od stycznia 500+ będzie już 800+ - mam wreszcie połączenie. Pani najpierw zadaje mi sto głupich pytań, potem sprawdza moje konto - okazuje się, że za ostatnie dwa miesiące (czyli za wrzesień i październik) nie mam złożonego DRA - takiego papierka (w formie elektronicznej), który trzeba co miesiąc składać. Więc to nieistotne, że zapłaciłem w tym miesiącu ponad 1700 zł składek - nie ma papierka, nie jestem ubezpieczony.

Wkurzony dzwonię do mojej pani księgowej, która się składaniem tych papierków zajmuje. Pani księgowa (solidna, dokładna i zaufana, nigdy nie miałem z nią żadnych problemów) sprawdza i mówi zdziwiona, że papierki jak najbardziej do ZUS poszły, w stosownych terminach, bez opóźnień, tak jak zwykle.

No ale ZUS ich nie widzi. A jak ZUS ich nie widzi, to ich nie ma i nikt im nie wmówi, że białe jest białe.

Pani księgowa nie ma możliwości wysłania tych papierków jeszcze raz (to się robi jakimś systemem elektronicznym, jak się raz wysłało, to drugi raz się nie da). Teraz ja będę musiał iść do ZUS z wydrukowanymi papierkami i tracić czas. A potem ZUS musi jeszcze przesłać te informacje do NFZ - mają na to 15 dni.

Czyli - nieważne, że zapłaciłem tylko w tym miesiącu ponad 1700 zł, nieważne, że papiery zostały wysłane - przez bajzel w ZUS nie będę ubezpieczony przez co najmniej najbliższe dwa tygodnie.

Szlag mnie trafi :-(

Edit - półtorej godziny i 12 (słownie: dwanaście) telefonów później.

Okazuje się, że ZUS jednak - po odpowiednio głębokim poszperaniu - WIDZI moje DRA. Są. Przyszły. Zostały przyjęte.

Więc o co chodzi? No nie wiadomo, ale "ze strony ZUS wszystko jest OK". Co dalej zatem - czy ZUS może w tej sprawie poinformować NFZ?

Otóż nie. Ja mam wziąć stosowny papierek z ZUS i udać się do wojewódzkiej siedziby NFZ, żeby go tam złożyć z wnioskiem (!) o weryfikację statusu ubezpieczenia.

No OK, mogę przesłać to pismo przez ePUAP. Co też zrobiłem (zajęło mi to kolejne dwadzieścia minut, bo ePUAP jest skonstruowany tak, jakby jego głównym celem było utrudnianie petentowi życia). I teraz łaskawcy mają 15 dni na rozpatrzenie mojego wniosku.

Aha - 15 dni ROBOCZYCH. Czyli nie dwa tygodnie, a trzy.

Trzymajcie kciuki, żebym w tym czasie poważniej nie zachorował.

P..przone państwo z kartonu.

ZUS jego mać…

by janhalb

Szukamy z mężem mieszkania własnościowego. Mamy dwójkę dzieci i jedno wymaganie: metraż…

Szukamy z mężem mieszkania własnościowego. Mamy dwójkę dzieci i jedno wymaganie: metraż ok. 50 m2 lub inaczej trzy pokoje, gdyż marzy nam się własna sypialnia.

I znaleźliśmy ciekawą ofertę, trzy pokoje, blok już z tych nowszych (95 r.), cena atrakcyjna i mieszkanie do remontu. Ok, oglądamy, ogłoszenie jest przez biuro nieruchomości. Mieszkanie mam się podoba, ponieważ jest spore. Mąż jest bardzo zainteresowany kupnem, lecz ja mam złe przeczucia i studzę jego zapał.

Z pobieżnych informacji, których udzieliła nam agentka dowiedziałam się, że na mieszkaniu ciąży hipoteka. Pierwsza kontrolka mi się zaświeciła. Pytam o sytuację prawną, ilu właścicieli - no małżeństwo.

Chce obejrzeć piwnicę - UPS, jest problem, ona nie ma kluczy. Druga kontrolka.

Pytam o sąsiadów, bo na korytarzu bajzel niesamowity - ucięła temat. Trzecia kontrolka.

Mamy trudną sytuację mieszkaniową i chcielibyśmy się wyprowadzić w ciągu kilku miesięcy, więc mąż naciska na kupno tego mieszkania, a mi w głowie migają kontrolki - nie, coś mi tu nie gra.

Wystawiłam mojego tatę, żeby dokładnie wybadał nam sytuację z tym mieszkaniem - jako kolejny klient.
Mój tata jest, jak to mówią, nie w ciemię bity i potrafi podejść człowieka, poza tym wie, na co zwracać uwagę fachowym okiem prawnie i technicznie.

Tata umówił się i razem z mamą pojechał na spotkanie.

Nie przytoczę słowo w słowo tego, co tam było powiedziane, ale sytuacja wygląda tak:
- mieszkanie nie jest własnościowe, a jedynie z prawem do mieszkania, właścicielem jest deweloper, który wybudował to osiedle;
- mieszkanie jest zadłużone na - jak określiła agentka - śmieszną kwotę - półtora miliona;
- mieszkanie stoi puste od 2015 r.

Uważajcie, co kupujecie, łatwo wpakować się w szambo. Dlatego podaję lokalizację, bez trudu można je znaleźć na olx (cena mieszkania 122 tys. za 56 m2, w Rydułtowach na Śląsku).

Jestem przerażona tym, w jakie szambo byśmy weszli. Aha, hipoteka z tego mieszkania wcale się nie „zeruje", przechodzi na nabywcę, więc ktoś będzie miał automatycznie półtora miliona długu.

Temat dla Uwagi normalnie.

Biuronieruchomosci

by ~Zycienakredycie