Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

piekielni.pl

Pokaż menu
Szukaj

Piekielne odległości (?) gdy mieszka się dalej od rodziny. Razem z mężem…

Piekielne odległości (?) gdy mieszka się dalej od rodziny.

Razem z mężem pochodzimy z tej samej okolicy, nasze rodzinne domy dzieli około 30 kilometrów. Nasza rodzina jest rozsiana po powiecie i mało kto wyjechał poza niego. Tu trzymał ich odziedziczony dom, praca, a w innym mieście mogli nie mieć lepszych warunków niż tu.

My, jako jedyni z rodziny, pojechaliśmy na studia. Na nich zaczęliśmy pracę w Dużym Mieście (DM), kupiliśmy mieszkanie i powrotu w rodzinne strony już nie planujemy, bo zwyczajnie nam się to nie opłaca. Mamy jednak wrażenie, że nasze rodziny nadal traktują to jako tymczasowe rozwiązanie, bo dom jest tam gdzie się wychowaliśmy.

Gdy byliśmy na pierwszym roku studiów, mieliśmy super połączenie pociągiem. 3 godziny i byliśmy w domu. Bez przesiadek, bez drogich biletów. Mój mąż jechał do swoich rodziców, ja do swoich (bo ani jedni ani drudzy rodzice nie mieli warunków, abyśmy mogli spać po prostu u kogoś - tak jest do dzisiaj). I o ile z perspektywy studenta, którego jedynymi problemami jest zaliczenie sesji oraz dobra zabawa po zajęciach, tak od 2 roku, gdy zaczęliśmy już chodzić do pracy na część etatu, z podróżami do domu pojawiały się problemy. Pracowaliśmy głównie od czwartku do niedzieli - ja jako kelnerka, mąż jako uberowiec.

Rodzice zaczęli mówić, że rzadziej ich odwiedzamy, a jednocześnie cieszyli się, że nie muszą nam już dawać na utrzymanie, a jedynie na opłaty za mieszkanie (bo nie ukrywamy, przy studiach dziennych zarabialiśmy na wyżywienie, ale na mieszkanie by już brakło).

I tak stopniowo przechodziliśmy w coraz większy etat, bo stypendium naukowe robiło się z roku na rok mniejsze, a finalnie spadło do 400 złotych. Duża część rodziny nadal chciała, abyśmy przyjeżdżali im pomagać, bo "z babcią trzeba jechać do lekarza", "trzeba papę na dachu podkleić", "z Zenkiem jechać do mechanika", czy ze względów imprezowych, bo są urodziny/imieniny/rocznica ślubu. Szczególnie działało to ze strony męża, bo nauczył ich do tego, że jesteśmy na zawołanie. W końcu gdy kończyło się tym, że w weekendy się nie widzieliśmy, a w tygodniu nie mieliśmy czasu dla siebie, bo trzeba było pracować i nadganiać studia, powiedzieliśmy dość. Jest ich dużo na miejscu, niech sobie radzą.

Obecnie w rodzinne strony staramy się jeździć raz na miesiąc, w zależności czy wypada gdzieś wolne. Zaadaptowaliśmy też psa i kota, a więc wyjazd wiąże się z logistyką znalezienia opiekuna dla naszych zwierzaków. Wyjeżdżamy więc zwykle w sobotę rano, a w niedzielę wieczorem chcemy być w domu. Też przyznajmy szczerze, po tygodniu pracy, nie chce nam się jechać 250 km w jedną stronę, tylko chcemy odpocząć. Samochodem trasa zajmuje prawie 4h (remonty), a wspomniany wyżej pociąg, już nie istnieje.

I teraz spotykamy się często z zarzutem, że nie jesteśmy obecni na urodzinach, czy nie możemy przyjechać pomóc z naprawą domu, czy zawiezieniem gdzieś kogoś (bo mamy najlepsze auto w mniemaniu rodziny - mój luby jest handlowcem i jak typowy handlowiec, wyposażony jest w Skodę, która możemy używać również prywatnie).

Mieliśmy ostatnio okazję, urodziny dziecka mojej kuzynki. Nie jestem jej chrzestną, ani jakąś bliską ciotką - Młoda ma 2 lata i widzi mnie okazyjnie. Z kuzynką mam w miarę relacje, ale nie są takie jak kiedyś, bo mamy inne priorytety w życiu. I dobrze, bo nie wszyscy możemy być tacy sami.

Zostaliśmy zaproszeni w niedzielę na 15. Próbowałam tłumaczyć, że w niedzielę o 15 już będziemy w trasie do domu, bo zanim dojedziemy to będzie i tak po 19, a w poniedziałek idziemy do pracy. Zaproponowałam spotkanie w sobotę, gdy jeszcze będziemy luźni i możemy z nimi spędzić tyle czasu ile potrzeba.

Nie, bo wszyscy przychodzą w niedzielę i tort będzie w niedzielę. Podziękowaliśmy zatem i otrzymaliśmy focha.

Innym razem odmówiliśmy przyjazdu po to, aby jechać po styropian i robić ocieplenie domu wujka męża. Znaczy, mąż miał to robić, ja miałam sobie w tym czasie pogadać z jego ciotką. Powiedzieliśmy, że paliwo kosztuje i jest daleko, a pod ręką jest brat wujka, czyli ojciec mojego męża. Usłyszeliśmy odpowiedzieć, że tu potrzeba kogoś sprawnego fizycznie.

Jednocześnie chciałam zrobić niespodziankę mojemu mężowi i zaaranżować jego 30 urodziny. Zaprosiłam jego rodzinę, powiedziałam, że opłacę hotel, bo niestety możemy przenocować tylko rodziców u siebie (ktoś w gabinecie i ktoś na kanapie). I uwaga, co usłyszałam od sporej części rodziny?

TO JEST ZA DALEKO I NIE BĘDĄ TYLE JECHAĆ, a urodziny możemy przecież zrobić w "domu" (czyt. domu teściów).

A my, w ich logice, możemy jeździć w tą i z powrotem co weekend. Mega się wkurzyłam i zawiodłam, bo liczyłam na fajną imprezę na sali i na ten cel odłożyłam sporą sumę, byleby mężowi sprawić radość.

I co? Przekazałam, że nawet jego rodzice nie chcą przyjechać, bo jest ciężko z dojazdem. Tymczasem moi chcieli się pojawić i proponowali, że teściów zabiorą. Odmówili, bo nie chcą być do kogoś uwiązani.

Moi rodzice byli u nas w ciągu ostatnich lat 4 razy. Jego raz, bo mieli po drodze znad morza.

Jest mi przykro, bo my jesteśmy obrzucani fochami, gdy nie chcemy jechać, a jednocześnie gdy my zapraszamy i nikomu się nie chce tyle fatygować, mamy się uśmiechać i nie mieć pretensji, bo przecież sami chcemy tak daleko mieszkać.

Śmieszna fizyka. My mamy krótko i szybko i blisko, a paliwo chyba za darmo, gdy ta samą trasa tylko w odwrotną stronę jest długa, żmudna, a paliwo drogie.

rodzina

by ~Anita245
Zobacz następny
Dodaj nowy komentarz
avatar Michail
26 26

No to masz argument - jak były urodziny męża to powiedzieliście, że daleko.

Odpowiedz
avatar Eander
21 21

@Michail: Nic dodać nic ująć. Jak ktoś się będzie "czepiał" że nie możecie przyjechać odpowiadacie: Wiecie jak to jest z ta odległością/trasą/ceną paliwa (w zależności od ich wymówki) przecież sami nie mogliście do nas przyjechać. A jeśli ktoś nie zrozumie aluzji trudno to przecież wasze życie a nie ich.

Odpowiedz
avatar KlonowyLisc
13 13

Oj, znam ten temat.... Też razem z Mężem mieszkamy dalej od rodzinnych stron (ok 1,5 godz jazdy) i parę osób z rodziny Męża zawsze miało do nas baaaardzo daleko, za odwiedziny u nas rozumieli jak przyjechaliśmy do domu rodzinnego Męża i oni tam zajechali.

Odpowiedz
avatar este1
12 14

Ale tak zawsze jest, odległość to pojęcie względne. Mi się kiedyś wydawało że 400km do babci to daleko, jeżdżę 600 do rodziców u mówię że blisko bo wcześniej było 1000. Póki byłam sama to 600 to daleko ale odkąd jest wnusia to dla moich rodziców rzuć beretem. Przez ostatnie 3lara życia młodej byli więcej razy niż przez 5 wcześniejszych lat. Nie należy się tym przejmować bo tak działają priorytety. I "fizyka" przyciągania. Dla niektórych to nawet 3km to za daleko żeby się spotkać.

Odpowiedz
avatar mati22252
13 13

@este1: dokładnie, mam 30 do rodziców i teściów, oni oczekują odwiedzin najlepiej parę razy w tygodniu a sami to nie bo to trzeba się zebrać czasu nie ma itp. Więc to raczej podejście nam się należy a nie sama odległość to czyni.

Odpowiedz
avatar Cyraneczka
18 18

Matko, skąd ja to znam. Nawet nie tylko z punktu widzenia rodziny, ale i znajomych. Jak ja mam gdzieś pojechać, to przecież mam dogodne połączenia i młoda jestem i co mi zależy. Jak w drugą stronę, to nic do mnie nie jeździ i ojezu co za zadupie.

Odpowiedz
avatar Habiel
10 10

Ja w rodzinne strony mam około 2h-2,5h jazdy. I też słyszę, że ja mogę przyjechać, a do mnie jakoś ciężko. Słyszę tłumaczenie, że u mnie nie ma warunków na odwiedziny (oferuję kanapę, co oferują też inni, bo mają podobne warunki lokalowe), albo, że przecież przyjadę do domu. Mówię, że swój dom z moim narzeczonym mamy gdzie indziej i u rodziców jesteśmy już gośćmi. Nie jesteśmy u siebie- narzeczony już został wyprowadzony ze swojego pokoju, gdy przyjeżdżają dzieci jego brata. I to my mamy jeździć, bo my przecież mamy czas.

Odpowiedz
avatar Wilczyca
13 13

Po prostu przestańcie się dawać wykorzystywać przy każdej okazji. Pretensje i fochy olać. Przyjeżdżać wtedy kiedy Wy macie ochotę / potrzebę, ewentualnie w razie jakichś naprawdę ważnych okazji / okoliczności. Pora zacząć żyć własnym życiem, inaczej nigdy nie odetniecie tej wirtualnej pępowiny.

Odpowiedz
avatar clockworkbeast
8 8

Też to przerabiałam. Tuż po studiach jeździliśmy raz na miesiąc, a dla rodziny było oczywiste, że odwiedzimy wszystkich po kolei: moich i jego rodziców oraz jego jednych i drugich dziadków (wszyscy w jednym mieście). A w niedzielę po południu jeszcze raz obskoczymy wszystkich, żeby się 5 minut z każdym pożegnać. Zamiast wsiąść w auto i już pruć na autostradę, to jeszcze u wszystkich trzeba się wymeldować. Dawałam się tak wlec aż do narodzin córki. Potem powiedziałam: dość, bo małe dziecko, zima, co 5 minut wsiadać i wysiadać z auta i dziecko za każdym razem wyjmować i z powrotem zapinać. Żadne z dziadków ani pradziadków nie miało krztyny empatii i zrozumienia, dlaczego nie wpadniemy jeszcze na chwilę. Z odwiedzinami to samo: dla nas to tylko 4 godzinki jazdy, a dla nich to wydatek, czas, zostawić dom z kotem na weekend, no nie do przeskoczenia. Dopiero jak przyjechali do nas na chrzciny i odstali w korkach 6 godzin, to trochę zajarzyli, czemu nam się nie chce często jeździć. Z czasem sami zaczęli nas trochę odwiedzać.

Odpowiedz
avatar Chrupki
3 3

No to trochę tak jest, że póki naciski rodziny działają, to rodzina je stosuje i nie widzi potrzeby zmian. Jak nie wygarniesz prosto z mostu, że ich zachowanie było chamskie, bo olali urodziny męża, i nie chciało im się przyjechać, to nikt nie zauważy, że coś jest nie tak. Jak nie wygarniesz, że skoro im było za daleko, to Wam też, to się nie ruszą. Możesz zarządzić, że zapraszasz co drugi miesiąc do siebie, a co drugi Wy przyjeżdżacie. Wyjątkiem są oczywiście pogrzeby i cokolwiek uznacie za ważne Waszej obecności, ale wtedy nie ma Was w kolejny weekend. Jak rodzina zacznie narzekać, że daleko i chcą odpocząć, to odpowiadasz, że Ty też i nie ma znaczenia, że Jesteście młodsi, bo nie o to chodzi, żebyście się zajechali na śmierć. Efekty będą takie, że cześć się poobraża, część się dostosuje, część ograniczy kontakt, a część zacznie przyjeżdżać. Tak czy inaczej, póki nie zaczniesz się otwarcie butować (marudzenie mężowi to nie jest otwarty bunt), to nic się nie zmieni. Możesz też jak moja koleżanka - teściową odwiedza co drugą, trzecią wizytę, a tak to mąż jeździ sam, bo nadal czuje, że musi..

Odpowiedz
avatar mama_muminka
3 3

Traktuj innych jak oni Ciebie - najprostsze rozwiązanie. U mnie w rodzinie były osoby, które przyjeżdżały i odwiedzały mnie, a jak się dzieci rodziły to przyjeżdżali, żeby pomóc. I to była realna pomoc. A są też osoby, które mają do nas za daleko, za to pierwsze do narzekania dlaczego tak rzadko my odwiedzamy ich. Autostrada ma tyle samo kilometrów w obie strony.

Odpowiedz
avatar szafa
3 3

Wyjaśnienie jest bardzo proste - wy macie blisko, bo jak wy przyjeżdżacie, to można was wykorzystać do czegoś. A oni po co mają przyjeżdżać? Co z tego będą mieli? Typowe podejście wielu ludzi. Trzeba odciąć pępowinkę i koniec, niech szukają innych jeleni.

Odpowiedz
avatar Hideki
0 0

Znam przypadek, gdzie rodzice ani razu nie odwiedzili swojej córki po jej wyprowadzce do innego miasta, bo nigdy nie mieli z kim zostawić chorego psa. Pies w końcu odszedł z tego świata i czy rodzice odwiedzili w końcu córkę? Nie, sprawili sobie nową czworonożną wymówkę...

Odpowiedz
avatar Nanatella
-1 1

Przecież rodzina potraktowała Was tak, jak Wy ich. Nie chcieli przyjechać, bo za daleko. Dlaczego z ich strony to piekielne, ale Wy jesteście usprawiedliwieni? Wszystko zależy od relacji rodzinnych. Ja np. nie wyobrażam sobie nie pojechać na ważną uroczystość rodzinną albo pomóc najbliższej rodzinie, nawet gdybym miała do domu rodzinnego 400 km. Jak widać u Was po prostu nie ma takich więzów. Ja mimo wszystko zgadzam się z argumentacją rodziny, że łatwiej dwóm osobom gdzieś się wybrać niż kilkunastu - więc nie miałabym nic przeciwko, żeby urodziny męża zorganizować w lokalu bliżej miejsca zamieszkania gości.

Odpowiedz
Udostępnij