Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

piekielni.pl

Pokaż menu
Szukaj

Komentarz Cranberry o dzieleniu się biżuterią pod historią #90319 przypomniał mi moje…

Komentarz Cranberry o dzieleniu się biżuterią pod historią #90319 przypomniał mi moje początki we Francji przeszło dekadę temu i różne sytuacje, które sprawiły, że nie trzymam się za bardzo z tutejszą Polonią. Nie unikam jej za wszelką cenę, ale też nie szukam kontaktu. Mam kilkoro znajomych Polaków oraz hydraulika, którego ktoś mi kiedyś polecił, śledzę jedną grupę dedykowaną Polkom w Paryżu (na której ludzie nie kłócą się o wszystko i o nic), pójdę od czasu do czasu do polskiego sklepu czy restauracji, i tyle. Wiem, że ludzie są różni i że po prostu źle trafiłam, ale zraziłam się i wolę zostać na uboczu. Poniżej kilka akcji, które najbardziej zapadły mi w pamięć.

Zaraz po przeprowadzce do Francji, pracowałam jako kelnerka na trochę ponad pół etatu, by móc jednocześnie studiować. Wiadomo, że z takiej pracy kokosów nie ma, więc postanowiłam dorabiać sobie w taki sam sposób jak w Polsce podczas studiów: udzielając korepetycji z francuskiego i robiąc tłumaczenia. Doświadczenie i wiedzę miałam po filologii, językiem władam biegle, a i spora część Polonii przyjeżdżała bez lub ze słabą znajomością języka, więc czemu nie.
Początkowo, ustaliłam stawkę na 15€ za 60 minut, co, po ówczesnym kursie, odpowiadało stawce godzinnej, którą pobierałam za ten sam czas trwania lekcji w Polsce. Oferowałam również dojazd do ucznia oraz wszystkie niezbędne pomoce naukowe, a także pomoc w załatwianiu urzędowych spraw i tłumaczenia ustne i pisemne.
Nie udało mi się znaleźć chętnych za tę stawkę. Schowałam więc dumę do kieszeni, policzyłam koszty przygotowania do zajęć i zeszłam do 10€. Znalazło się kilkoro chętnych, ale najczęściej kontakt urywał się po pytaniu o zniżki (za więcej godzin pod rząd lub w tygodniu albo za nauczanie 2 osób w tym samym czasie).
Błędem było również wrzucenie ogłoszenia na grupy „Polacy w…”, bo jedyne odpowiedzi jakie dostałam to: „wstyd tak zdzierać z rodaków”, „jak znam francuski, to powinnam pomagać za darmo i dzielić się wiedzą”, „10€ to za dużo” i tak dalej…

Jedną z chętnych była, powiedzmy, Anna, która wówczas mieszkała we Francji od dziesięciu lat i nie mówiła w ogóle po francusku. Po jakimś roku wspólnych lekcji, Anna zaczęła narzekać, że chciałaby znaleźć legalną pracę na umowę, większe mieszkanie, zalegalizować w końcu pobyt we Francji, mieć ubezpieczenie zdrowotne, bo z mężem chcieliby starać się o dziecko. Zaczęłam jej podpowiadać co zrobić i jak, i od słowa do słowa okazało się, że Anna potrzebuje zaświadczenia o mieszkaniu pod danym adresem, ale małżeństwo, od którego wynajmują z mężem kawalerkę na poddaszu, nie chce im takiego zaświadczenia wystawić. Spytała mnie czy mogłabym ją w ten sposób „zameldować” u siebie dopóki nie załatwi wszystkich papierów. Powiedziałam, że nie ma problemu. Anna zaproponowała mi wtedy opłatę w wysokości 50€ miesięcznie za ten „meldunek”, której nie chciałam przyjąć, ale według niej wszyscy tak robili.
Wystawiłam Annie to zaświadczenie, chodziłam z nią jako tłumacz do banku, pisałam smsy i dzwoniłam do jej pracodawców z pytaniem czy mogliby zadeklarować godziny sprzątania jakie u nich wykonywała, pomagałam jej wypełniać papiery do ubezpieczenia…
W międzyczasie rozwaliłam kolano w pracy i musiałam znaleźć sobie inne zajęcie - z pomocą przyszła koleżanka poznana w teatrze, która szukała tłumacza z językiem polskim i angielskim. Moje godziny pracy, a więc i dyspozycyjność, uległy zmianie i, mimo ruchomego grafiku i możliwości pracy zdalnej, nie mogłam być już na każde zawołanie Anny czy innych uczniów. To jej się bardzo nie spodobało. Potrafiła dzwonić do mnie kilka razy dziennie (mimo że prosiłam o wysyłanie smsów, żeby łatwiej mi było odpisać) próbując narzucić mi godziny spotkań. Kiedy nie byłam dyspozycyjna, to był foch. Proponowałam, że jeśli musi pilnie odebrać pocztę, to mój ówczesny partner mógł jej ją dać nawet jeśli nie było mnie w domu. Nie chciała. Po kilku takich akcjach, wyrzuciła mi, że skoro mi płaci to powinnam być na jej zawołanie. Kazałam jej wtedy znaleźć sobie innego jelenia, bo poczta będzie lądować w koszu.

Mniej-więcej w tym czasie kiedy pomagałam Annie, do domu obok mojego wprowadziła się, nazwijmy ją, Kamila.
Kamila przyjechała do Francji za facetem poznanym na weselu znajomej (której udzielałam wtedy korepetycji), bez grosza przy duszy i bez chęci do pracy czy nauki francuskiego. Szybko okazało się jednak, że facet nie ma ochoty na utrzymywanie Kamili, więc ta zaczęła mnie błagać żebym znalazła jej jakąś pracę, żeby mogła chociaż na jedzenie zarobić. Przez Annę, znalazłam jej kilka godzin sprzątania u jakiejś kobiety. Kamila tam chodziła, ale nie podobało jej się, bo pani domu kazała jej wycierać listwy przypodłogowe, miała za dużo prasowania. Potem złapała też godziny sprzątania u jakiejś starszej pani, która podobno dała jej złoty łańcuszek z wisiorkiem. Koniec końców, Kamila stwierdziła, że chce się uczyć francuskiego, ale nie ma na to pieniędzy. Mój partner załatwił jej darmowy kurs prowadzony przez merostwo. Kamila poszła na 4 zajęcia i tyle ją widzieli. Następnie, zaszła w ciąże, więc zrezygnowała już w ogóle z jakiejkolwiek pracy, a że dziecko było tego faceta, za którym przyjechała, to, niestety, musiał zacząć ją utrzymywać. W czasie ciąży, Kamila zaczęła załatwiać sobie ubezpieczenie zdrowotne próbując przy tym ciągać mnie po urzędach, bo bez przepracowanych legalnie godzin jest z tym ciężko. Nie raz, nie dwa, zdarzyło się, że dzwoniła do mnie kiedy byłam w pracy, na uczelni lub na próbie w teatrze i kazała mi się zwalniać już teraz natychmiast, żeby iść z nią do lekarza czy do urzędu w roli tłumacza. Po mojej odmowie, solidnie obrabiała mi tyłek w rozmowach z innymi sąsiadami, o czym ci nie omieszkali mi donieść. Znajoma jednego z sąsiadów zlitowała się nad nią… i również bardzo szybko zrezygnowała z jakiegokolwiek kontaktu z Kamilą. Tym razem, to ja słuchałam jaka ta znajoma była zła i niedobra.
Ostatnim popisem Kamili było zadeklarowanie się jako samotna matka (600€ piechotą nie chodzi), mimo że samotna nie była, i wystąpienie o mieszkanie socjalne, mimo iż wiedziała, że jej partner może stracić sporą część swojej pensji (dodatek z tytułu delegacji czy coś w tym stylu, nie pamiętam dokładnie o co chodziło).

Żeby nie było, że narzekam tylko na osoby niemówiące po francusku, to jeszcze o tym jak straciłam dobrego znajomego. Nazwijmy go Lucas. Studiowaliśmy razem romanistykę w Polsce i przeprowadziliśmy się do Francji w tym samym czasie. Przez kilka pierwszych lat wszystko było Ok, a potem Lucas poznał swojego nowego faceta i kontakt trochę nam się rozluźnił. Pierwsza czerwona lampka zapaliła mi się przy okazji wizyty jednego ze znajomych ze studiów w Paryżu. Spotkaliśmy się wtedy na kolacji i, oczywiście, zeszło się na temat wspólnych studiów i języka francuskiego, bo jak inaczej… Porównywaliśmy wtedy to, czego nauczyliśmy się na studiach z faktyczną przydatnością tej wiedzy w życiu codziennym. Zwróciłam uwagę, że francuski, którym posługiwaliśmy się zaraz po studiach był bardzo akademicki i literacki (ku uciesze naszych wykładowców na francuskich uczelniach), ale ciężko było dogadać się z naszymi równieśnikami, którzy używają więcej slangowych zwrotów i tu podałam przykład takiego zwrotu (J’ai flippé ma race - Przeraziłem się na śmierć), który mój partner lubił używać. Na to Lucas: „Rodzina mojego partnera nie używa takich zwrotów”. Ze znajomym zaczęliśmy przekonywać Lucasa, że warto znać też bardzo potoczną mowę, tym bardziej, że należymy do grupy wiekowej, która tej potocznej mowy używa w większości.
Jednak gwoździem do trumny naszej znajomości była moja wizyta w nowym mieszkaniu Lucasa i jego partnera. Dopiero co obroniłam moją pracę magisterską z teatrologii i zaczynałam pracę w ukochanym teatrze, ale na stanowisku, które Lucas uznał za niskie i o którym wypowiadał się wręcz z obrzydzeniem, co mocno rozjechało mój entuzjazm. Potem Lucas nie omieszkał oprowadzić mnie po mieszkaniu pokazując każdy przedmiot i opowiadając jego historię: „Ten fotel pochodzi z XIX wieku”, „a ten obraz mój partner dostał na urodziny”, „a to krzesło w stylu takim a takim kosztowało tyle”, „a to biurko jest z początku XX wieku” i tak dalej… Gryzłam się w język, żeby nie powiedzieć „a u mnie Ikea A.D. 2013”.

Niesmak pozostał mi do dziś.

Polonia

by poliglotka
Zobacz następny
Dodaj nowy komentarz
avatar pasjonatpl
11 11

Z tych samych powodów od dawna nie pomagam rodakom. Co najwyżej mogę powiedzieć, gdzie są darmowe kursy angielskiego. Ludzie, którzy chcą być nauczycielami angielskiego jako języka obcego, robią kurs z nauczania. Częścią tego kursu są praktyki. I takie lekcje są darmowe, kilka razy w tygodniu. Czyli wystarczająco, żeby czegoś się nauczyć i sobie utrwalić. Poziom jest niski, ale jak ktoś to opanuje, to wystarczy, żeby załatwić coś w urzędzie itp. Jeden taki szukał nauczyciela angielskiego (czytaj frajera, który będzie do jego dyspozycji i wszystko dla niego tłumaczył), więc mu poleciłem to miejsce. Stwierdził, że to za dużo, żeby tak kilka dni w tygodniu po pracy jeszcze chodzić na lekcje. To czego się spodziewa, że ktoś machnie czarodziejską różdżką i on już wszystko będzie umiał? Znajomym mogę pomóc, ale oni takie podstawowe sprawy sami ogarniają.

Odpowiedz
avatar Samoyed
13 13

Z zalozenia i od poczatku nie zadaje sie z Polakami za granica. Wtedy, kiedy zaczelam prace w UK nie bylo ich jeszcze tak duzo, potem tez nie bylo okazji. Znaczy nie unikam ich i poznaje Polakow od czasu do czasu, ale to sa zazwyczaj ludzie juz osiadli w Anglii, wiec pomocy nie prosza. Ale kiedys na fejsie zaczepila mnie nieznana mi znajoma znajomej, ktora skomentowala moje zdjecie z Londynu (nie jestem specjalnie aktywnym uzytkownikiem social mediow, a jak juz cos wrzucam, to jest to ograniczone do widocznosci tylko dla znajomych). Otoz pani mnie zapytala, gdzie ma zalatwic NIN. Zdziwilo mnie, ze akurat mnie pyta, ale uznalam, ze akurat to odpowiedz prosta i udzielilam jej informacji, gdzie sie umowic, gdzie zadzwonic. Zapytala co jezeli ktos nie zna angielskiego. W sumie to nie wiem, ale na logike musi poprosic o pomoc kogos, kto angielski zna. Nie powiedziala nawet dziekuje i przez kilka dni milczala. Po czym wyleciala z pytaniem: "to kiedy mam to spotkanie i gdzie?". Myslalam, ze pomylila okienka, ale okazalo sie, ze nie, uznala, ze sie sama domysle i jej to zalatwie. A przypominam, ze znalam tylko jej imie, nawet zamiast nazwiska miala jakies cos. Powiedzialam, ze sie tym nie zajmuje, nie mam czasu itd., na co przeczytalam, ze to prawda, ze jak Polak Polakowi nie zaszkodzi to juz mu pomogl, z mojej winy nie dostala wyplaty i teraz nie ma z czego zyc i co zamierzam z tym zrobic. Napisalam, ze zamierzam ja zablokowac i tak zrobilam.

Odpowiedz
avatar weron
5 5

@Samoyed: ja zalatwianiem takich spraw zajmuje sie tak pol-zawodowo. Bardzo wielu ludzi, poki sie ich nie ustawi, beda czlowieka traktowac jak wolontariusza dostepnego 24/7. Nie raz slyszalam, ze czenu on ma placic dyche za 5/15/30 minut roboty, skoro ja przez ten czas powiedzialam moze z 10 wyrazow. Jedna baba za pojechanie do szpitala z dzieckiem na wizyte, ktora nie odbyla sie z jej glupoty (dala jej jedzenie przed narkoza) dala mi piec funtow i jeszcze pyszczyla, ze przeciez prawie nic nie zdazylam przetlumaczyc. Coz, to byla moja ostatnia rozmowa z nia. Raz znajoma podeslala mi slowackiego cygana. Na poczatku bylo ok, czasem spoznial sie z platnosciami. Potem pojechalam na uelop, a on zadzwonil o 12.05, zebym jego ojcu przelozyla wizyte o NIN, ktora byla umowiona na 12 tego samego dnia. Numer zaczynal sie od 0800, wiec nie dalo razy, nakazal zebym poprosila znajomą, a ona to olala. Gosc pyskowal, ze jestem nieuzyta i mu nigdy nie pomagam. Coz, tego pana pozbylam sie z wielka radoscia. Wisial mi co prawda 30 funtow, ale swoje zdrowie psychiczne wycenilam na wyzsza cene.

Odpowiedz

Zmodyfikowano 1 raz. Ostatnia modyfikacja: 4 maja 2023 o 18:13

avatar Imnotarobot
14 14

Nie jestem w stanie ogarnąć jak ktoś może żyć w obcym kraju i nie być wstanie posługiwać się językiem nawet na podstawowym poziomie. Mam wręcz wrażenie, że trzeba aktywnie ten język wypierać.

Odpowiedz
avatar pasjonatpl
7 7

@Imnotarobot: Na początku emigracji może się zdarzyć. Ktoś ma przysłowiowy nóż na gardle, nie ma co do gara włożyć, więc nawet stopem pojedzie do innego kraju i będzie szukał pracy. Albo przez jakąś agencję. Także to mogę zrozumieć. Zwłaszcza jak ktoś ma już swoje lata i nigdy nie uczył się żadnego języka. Ale mieszkać w obcym kraju i nawet nie próbować nauczyć się języka? To już co innego. I w sumie najgorsze, co można zrobić, to takim pomagać. Bo uczepią się frajera jak przysłowiowy rzep psiego ogona i nie będą próbować się uczyć. Bo i po co, skoro frajer zawsze pomoże? Co do tego, o którym wspomniałem w swoim komentarzu. Raz przez przypadek spotkałem go na mieście, jak miał coś do załatwienia i miał zapisanych kilka kluczowych słów na kartce. On pisał angielskie słowa dokładnie tak samo jak się mówi po polski, np. zamiast "drive" miał napisane "drajw". Gdybym nie znał płynnie polskiego, to w życiu bym się nie domyślił, o co mu chodzi.

Odpowiedz
avatar poliglotka
2 2

@Imnotarobot Rozumiem, że historie są różne, ale funkcjonowanie w jakimś kraju bez języka czy bez ubezpieczenia zdrowotnego przez lata wykonując przy tym zawód (sprzątanie, budowa), w którym o kontuzje czy wypadki łatwo, mnie osobiście przerasta.

Odpowiedz
avatar Imnotarobot
4 4

@pasjonatpl: Nie no, początki oczywiście rozumiem. Różne rzeczy się dzieją, czasami trzeba, czasami jest okazja. Ale chyba też mieszkanie w obcym kraju jest najlepszym sposobem na naukę a teraz są jeszcze wszelkie kursy on-line. Wydaje mi się też, że inwestycja w kurs języka powinna być wysoko na liście potrzeb. W ciągu 1-2 lat taka osoba już powinna umieć się w miarę porozumieć. Z resztą z samego słyszenia, reklam, obrazów itd. można coś złapać. No umiem zrozumieć jak ktoś może przez tyle lat siedzieć w obcym kraju i dalej tego języka nie znać.

Odpowiedz
avatar Imnotarobot
4 4

@poliglotka: O właśnie! Kompletnie mi to uleciało, że nie miała kobieta nawet ubezpieczenia przez tyle lat. Kolejna piekielność. Dla samej siebie.

Odpowiedz
avatar pasjonatpl
0 2

@Imnotarobot "Wydaje mi się też, że inwestycja w kurs języka powinna być wysoko na liście potrze". Tak mniej więcej zaraz po niezbędnych wydatkach, czyli wyżywienie i rachunki.

Odpowiedz
avatar Kefir33
8 8

We Francji nie mieszkam, ale wygląda na to, że polonia na świecie niczym się od siebie nie różni. Od kiedy zamieszkałem w Irlandii moje relacje z tutejszą Polonią zmieniły się z umiarkowanych na bardzo chłodne/unikać. Jestem "świerzakiem" mimo, że mieszkam tu siódmy rok (większość Polonii to taki "pierwszy rzut" po otwarciu Unii na polakow) jednak to ogromna część tych "starych wyjadaczy nie potrafi nic wydukać w urzędzie czy sklepie angielskojęzycznym, z tego też powodu świetnie widzę jak Polacy z siebie kasę zdzierają (z reszta nie tylko z siebie). Ja od kiedy przyjecjalem i zaczalem poznawać polakow staralem sie pomóc, Załatwiłem kosze na śmieci, robiłem za tłumacza u lekarza czy przy kupnie samochodu za darmo albo czekoladki (za wódkę nie bo nie piję co z reszta z czasem zaczelo mnie odsuwac od srodowisk polskich jeszcze bardziej) ale w druga strone to juz nie działało. Najprostszy przykład to chociażby pomóc w przeprowadzce, mieliśmy trochę własnych mebli (regały na książki i biurko do pracy/hobby) to potrzebowaliśmy pożyczyć samochód typu van i ewentualnie kierowcę. Domy oddalone od siebie o jakieś 3 kilometry (obręb tego samego miasteczka), polskie grupy na fb "każdy kurs 150 euro". Trochę drogo (trzeba by ze 4 kursy zrobić bo trochę się tych rupieci uzbierało) więc kombinujemy jak tu trochę zaoszczędzić, jeden Irlandczyk powiedział, że on do transportu materiałów budowlanych na remont korzystał z wynajmu vanów. Udało się cały dzień wynajmu kosztował nas 48 euro+paliwo (mniej niz 100 euro w sumie) a prowadziłem sam bo pojazd poniżej 3,5 tony. Podobnie z mniejszymi rzeczami jak pożyczenie wiertarki udarowej czy pomóc w naprawie piecyka (dziwna wyspiarska technologia) - 50 euro, sąsiad Irlandczyk przyszedł i pomógł za darmo, wiertarkę też pożyczył aż nam głupio było ze nie chciał kasy więc kupiliśmy mu polskie czekoladki. W sumie znajomych mamy jednego czy dwóch rodaków, do tego kilku Łotyszów, Irlandczyków (chociaż z tymi też trzeba uważać bo są ziółka), Litwinów i Brytyjczyków (mieszkam w irlandii Południowej więc Brytyjczycy są "przyjezdni"). A od szerszych środowisk polonijnych trzymam się z daleka - tylko do mechanika chodzę polskiego bo ciężko wytłumaczyć co w samochodzie nie działa irlandczykowi (ich tutejszy slang dotyczący mechaniki jest pół angielski pół irlandzki).

Odpowiedz
avatar weron
3 3

@Kefir33: moj sąsiad przychodzil do mnie z kazdym smsem i ulotka. Podal stany licznikow, dostal smsa z podziekowaniem i przychodzil z tym smsem zeby mu przetlumaczyc za kazdym razem. Pomoglam mu kiedys zalatwic znizke za council tax (mieszkal sam, a placil cala kwote, bo nie wiedzial ze moze placic 75%). Zapowiedzialam mu, ze z tego co odzyska, ja biore 10%. Przez covid sprawa ciagnela sie chyba z rok. Ktoregos dnia dzwoni podjarany ze wisi mi czekoladki. Ide zobaczyc list. Dzieki mojej interwencji zaoszczedzil ponad 300 funtow. Mowie ze chyba zartuje z tymi czekoladkami, a on pyta czy chcę flaszke, otwiera szafke i wyciaga pusta butelke z komentarzem "dobra wódka, francuska). Od tamtej pory jego tlumaczem jest zapewne translator google. Za to gdy ja poprosilam, zeby pomogl innemu sasiadowi wniesc na gore przesylke z lozkiem (3 ciezkie pudla) powiedzial, ze nie moze, bo jedzie do swojej dziewczyny. No coz, jednego pasozyta mniej.

Odpowiedz
Udostępnij