Historia sprzed tygodnia, teraz dopiero miałam czas, aby opisać.
Po długim czasie doczekałam się wreszcie terminu rozprawy o podwyższenie alimentów. Wezwanie dostałam, załatwiłam wolne w pracy, sprawdziłam autobusy, żeby dojechać na czas, oraz poczytałam sobie, jakie to też wymagania ma mój Sąd Rejonowy odnośnie uczestników rozpraw w czasie pandemii. Standardowo, obowiązkowe maseczki, dezynfekcja rąk i pomiar temperatury przed wejściem, no spoko.
Pierwszy zgrzyt był już w autobusie - mimo iż wybrałam sobie taki, którym powinnam być 20 minut przed czasem (taka "zakładka" czasowa wydawała mi się odpowiednia, przybyć o wiele za wcześnie to też bez sensu), bardzo szybko zorientowałam się, że rozkład rozkładem, ale realnie to ja będę z 5-7 minut przed czasem... Wpatrzona w zegarek, zaciskająca zęby ze złości patrzyłam na kolejne rozkopy, korek, dobiegających pasażerów, na których czekał kierowca i w głowie miałam tylko jedno, mało cenzuralne słowo na literę "k". Na "ostatniej prostej" (czyli już dojeżdżałam do upragnionego przystanku) telefon od mojej przyjaciółki, która była świadkiem na tej sprawie:
- Gdzie jesteś? Nie mogę wejść, stoję na schodach, kiedy będziesz?
- Już dojeżdżam, do 5 minut będę, jak to nie możesz wejść, dlaczego?
- No nie wiem, nie wpuszczają, dobra, czekaj, muszę kończyć, mogę wejść, na razie!
Pełna złych przeczuć wysiadłam z autobusu i prawie biegiem podążyłam w stronę sądu (co było o tyle bez sensu, że normalnym krokiem idzie się tam z przystanku 2 minuty, prawie biegnąc "zaoszczędziłam" może niecałą minutę). Drzwi, potem strome schody, potem następne drzwi. Przed samymi drzwiami ze dwie osoby ze zrezygnowanym wyrazem twarzy. Pytam jednej z nich:
- Można wejść?
- A ja nie wiem, mnie kazali czekać do 12.15, pani niech się zapyta.
No to wchodzę i się pytam. To znaczy czekam, aż będę miała kogo się zapytać, bo po wejściu ujrzałam tylko imponujących rozmiarów zad pana ochroniarza, który z wielkim przejęciem grzebał w stosie papierów położonych na krześle. Na moje grzeczne, acz gromkie "dzień dobry!" nie zareagował w żaden sposób, dalej namiętnie wertował papiery na krzesełku. Wiecie co, mogłam w tym momencie sobie po prostu wejść, on był tak zaaferowany tymi papierami, że za plecami (a raczej za jego wielkim zadem) mogło sobie przedefilować stado słoni, a on by tego nie zauważył. Ale nie, ja chciałam wejść praworządnie, legalnie, więc rzuciłam to nieszczęsne "dzień dobry!" i grzecznie czekałam na reakcję. Po jakiejś minucie (a do rozprawy 5 minut!) doczekałam się:
- Pani tu po co?
- Rozprawa o podwyższenie alimentów, na godz. 12.00, sala nr...
- Wezwanie poproszę!
Ups... Przed oczami stanął mi ten moment, kiedy to wspomniana przyjaciółka dzwoniła do mnie, pytając w której sali jest rozprawa. Wyjęłam wezwanie z torebki, podałam jej nr sali, po czym rzuciłam wezwanie na biurko...
- Nie mam przy sobie.
- To sygnaturę akt poproszę.
No tak, oczywiście, że nauczyłam się jej na pamięć!
- Nie pamiętam sygnatury akt. Mogę panu podać godzinę, nr sali, przeciwko komu sprawa i z czyjego powództwa, moje dane i potwierdzić je dowodem osobistym.
- Wezwanie albo sygnatura akt!
- Nie ma pan spisu rozpraw? Nie mam wezwania, nie pamiętam sygnatury akt...
- Mam wydrukowane wokandy, wezwanie albo sygnatura akt!
Ku*wa. Automat czy debil po prostu? Mimo zdenerwowania cały czas byłam miła i grzeczna i usiłowałam temu panu delikatnie wyjaśnić, że wezwanie jest INFORMACJĄ dla mnie, a nie kwitkiem upoważniającym mnie do wejścia, że mogę mu podać wszelkie inne dane odnośnie zaczynającej się za chwilę (!!!) sprawy, że okażę mu dowód osobisty, nie, pan "wielki zad" zaciął się na słowach "wezwanie albo sygnatura akt" i nie pogadasz. Nauczona setkami historii na Piekielnych rzuciłam ostatecznym argumentem:
- Poproszę o rozmowę z pańskim przełożonym.
Po skwapliwości, z jaką podszedł do mojej prośby, zorientowałam się, że i tak lipa. Miałam rację, pan "kierownik" zmiany również znał tylko słowa "wezwanie albo sygnatura akt", od podwładnego odróżniał się tylko umiejętnością "darcia mordy" w stylu mistrzowskim. Serio, tak jak zazwyczaj nie daję na siebie się wydzierać bez powodu, tak tym razem nie miałam szans, "pan kierownik" przyszedł, wydarł się na mnie, że wezwanie albo sygnatura akt, że takie jest zarządzenie Prezesa i Dyrektora Sądu Rejonowego w ..., że zarządzenie to wisi wydrukowane na zewnątrz, że to moja wina, że go nie znam, po czym nie dając mi dojść do słowa po prostu się zmył.
Wiecie co, zgłupiałam do tego stopnia, że poszłam szukać tej kartki z zarządzeniem, gdzież też ona jest i co dokładnie jest na niej napisane. Na szczęście świeże powietrze otrzeźwiło mnie na tyle, że zdołałam uświadomić sobie, że znalezienie i odczytanie owego zarządzenia nic mi nie da, bo osoby, które mogą mnie wpuścić do sądu, znają tylko słowa "wezwanie lub sygnatura akt". Wezwanie jest w domu, ale sygnatura akt...
Wróciłam. Pan "wielki zad" na mój widok wyraźnie się nastroszył i rzucił:
- A pani gdzie?
- Do informacji, po sygnaturę akt.
- Czekać! Kolejka jest, a pojedynczo można wchodzić!
No to stanęłam sobie w kolejce, dzwoniąc w międzyczasie do przyjaciółki, że gdyby wzywali na sprawę, to ma jakimś cudem ich przekonać, że ja jestem, tylko nie mogę wejść... Po minucie oddzwania mi, rzucając w słuchawkę:
- Przesłałam ci sms-em sygnaturę akt.
Genialne! O tym nie pomyślałam, że ona, będąc już pod salą rozpraw, może sprawdzić sygnaturę akt na wywieszonej wokandzie! Podchodzę znowu do "wielkiego zadu" i z najbardziej jadowitym uśmiechem, na jaki mnie stać, informuję go:
- Sygnatura akt..., proszę mnie wpuścić.
Prychnął, parsknął, sprawdzał milion lat w swoich "magicznych papierkach". Niestety, zgadzało się, więc z miną obrażonej primadonny rzucił "proszę wejść".
Rozprawa na szczęście była opóźniona, więc zdążyłam, jeszcze sporo czekałyśmy. Oczywiście nie omieszkałam zapytać przyjaciółki, jakim cudem ona weszła (bo wezwania też nie miała, po prostu go nie dostała, brawo Poczta Polska!), na co odparła zdziwiona - "normalnie, na dowód". Aha...
Dla tych, którzy zaczną się czepiać, że skoro należało mieć przy sobie wezwanie, aby wejść, to powinnam je mieć - nie, nie należało. Przytoczę kluczowy fragment tego magicznego zarządzenia Prezesa Sądu, na który powoływał się "pan kierownik":
"Na terenie Sądu, oprócz osób w nim pracujących, mogą przebywać wyłącznie osoby:
1)wezwane lub zawiadomione o terminie rozprawy lub posiedzenia oraz te, które wykażą uprawnienia do wzięcia udziału w konkretnej sprawie sądowej, w tym w charakterze publiczności..."
Byłam osobą "wezwaną". Nie musiałam się "legitymować" wezwaniem, moje prawo do wejścia i przebywania w budynku Sądu można było zweryfikować na różne inne sposoby, które zresztą zaproponowałam. Owszem, wezwanie jest najprostszym sposobem zweryfikowania "prawa" wejścia do Sądu, ale nie jedynym. Tak, skarga napisana.
Aha, a temperatury pies z kulawą nogą nam nie zmierzył, mimo, że piękny, wypasiony, elektroniczny termometr leżał na krzesełku obok sterty papierów. Widocznie obsługa tego cuda przerastała możliwości "wielkiego zadu".
sąd
No dobra, rozumiem zdenerwowanie, naprawdę. Rozumiem też, że nie zapałałaś sympatią do ochroniarza, miałaś prawo, nie neguję. Ale body shaming mogłaś sobie już darować. Jakby ochroniarz miał trądzik albo krzywy nos to też byś go przezywała? No gruby był, okej, ale to raczej nie Twoja sprawa, nie? Jakie znaczenie dla Twojej historii ma postura tego człowieka? Ciągle na tej stronie pojawiają się historie o tym, jak bardzo body shaming krzywi psychikę, wpędza w kompleksy czy depresję. A tu proszę, pani się zdenerwowała, więc pani sobie poszkaluje czyjąś tuszę, a co. Wstrętne zachowanie.
Odpowiedz@elfia_luczniczka: body shaming xDDDDDDDDD grubas to grubas i tyle,
Odpowiedz@VAGINEER: nie. Gruby człowiek nadal jest człowiekiem i nie jest gorszy z powodu bycia większym.
Odpowiedz@elfia_luczniczka: I to jeszcze ze strony laski, która nie ogarnęła, żeby wezwanie ze sobą wziąć...
Odpowiedz@elfia_luczniczka: Jeden z niewielu merytorycznych komentarzy, mimo iż krytyczny, dzięki. No owszem, mogłam to sformułować inaczej. W sumie to pisząc tę historię miałam ochotę nazwać go "tępym służbistą", ale uznałam, że to zbyt obraźliwe, a poza tym on faktycznie po prostu wykonywał swoje obowiązki - to, że źle, to już inna sprawa. W trakcie całego zajścia byłam grzeczna i uprzejma, próbowałam znaleźć rozwiązanie problemu, początkowo nawet z miłym uśmiechem. "Ulało się" że mnie dopiero przy pisaniu tej historii i dlatego też nazwałam w niej ochroniarza "wielkim zadem", jeśli aż tak bardzo ci się to nie spodobało, trudno, "biorę to na klatę". Co do reszty komentarzy, to jeśli ktoś po przeczytaniu historii nie zrozumiał, że NIE wyszłam za późno na autobus, NIE musiałam mieć przy sobie wezwania i to NIE JA byłam chamska i niegrzeczna, to nie zrozumie również i po setnym wyjaśniającym to komentarzu, więc sobie daruję.
Odpowiedz@szafa: Nie ma obowiązku noszenia ze sobą wezwania.
Odpowiedz@bembenek: W czasie pandemii owszem jest. Przynajmniej tak jest w moim sądzie.
OdpowiedzNo tak, tak, wyszłaś za późno z domu, nie wzięłaś papierów, ale to wszystko wina wszystkich naokoło ciebie.
OdpowiedzHistoria naprawdę piekielna. A przynajmniej jedna osoba - Ty. Chamstwo tej historii dobija. Facet wykonywał swoje obowiązki, a Ty wyzywasz go od głupich grubasow. Wyszlas za późno, nie przygotowalas sie, nie wpadlas na to, zeby zadzwonić do koleżanki lub adwokata, byłaś złośliwa, strzelilas focha i najlepsze - uważasz, ze robili to złośliwie. Bo cały dzień tylko czekali, zeby zrobic Ci na złość.
Odpowiedz@Ophelie: Chyba nie do końca wykonywał swoje obowiązki. Byłam dzisiaj w Sądzie. Pan Ochroniarz miał listę wokand i pytał na jaką sprawę ktoś przyszedł. Jeszcze grzecznie z uśmiechem kierował gdzie należy iść.
Odpowiedz@bembenek: Przypuszczam, ze zalezy od miejsca. Nie widze powodu, dla ktorego ochroniarz mialby ja prosic o numer sprawy, jesli nie dostal wytycznych. Trudno mi uwierzyc, ze dwoch ochroniarzy chcialo obcej kobiecie zrobic na zlosc
OdpowiedzOstatnio strasznie dużo widzę jeżdżenia po ludziach którzy wykonują swoje obowiązki. Ze kasjerka wymaga maski, że ochroniarz wymaga dokumentu, że ktokolwiek wymaga czegokolwiek... Czemu ktoś ma płacić własną głową żeby komukolwiek pójść na rękę? Niektórzy mają procedury i za złamanie mogą oberwać. PS. Czekam na teksty typu "ssmani też tylko robili to co im kazali". Ale tu nie widzę nic nieetycznego
OdpowiedzPatrząc po komentarzach to chyba nie wszyscy wiedzą, że posiadanie przy sobie wezwania na rozprawę nie było obowiązkiem autorki historii.
Odpowiedz@mama_muminka też się dziwię, stawiając się na rozprawę nie jest wymagane posiadanie wezwania. Pracuję w jednym z SR i u nas jest tak że poda się nazwisko i ochroniarz sprawdza na wokandzie czy można wejść, niby jest że można wejść 5 minut przed wyznaczoną godziną (aby się nie robił tłok) a i tak widuję po 4-5 osób czekające na różne godziny pod salą. Co do pomiaru temperatury, ochroniarze są często firmą zewnętrzną i nie mają w zakresie obowiązków pomiaru temperatury (jedynie w sądzie apelacyjnym miałem mierzoną temperaturę, ale tam nie ma ochroniarzy tylko policjanci stoją przy bramkach)
Odpowiedz@mama_muminka może i nie było, ale wiele by ułatwiło. Autorka pojechała tam we własnym interesie, a przerosło ja zadbanie o szczegóły, nawet "głupi" autobus. Typowa roszczeniówka i tyle. Skoro ochroniarz to "wielki zad" to ona to "tępa dzida".
Odpowiedz@arokub: lepiej nosić, niż się prosić. Zawsze mi tak powtarzano i jakimś dziwnym zrządzeniem losu nie miewam takich problemów, jak autorka. Ciekawe dlaczego
OdpowiedzPatrząc na twoje podejście do innych szczerze współczuję byłemu
Odpowiedz@szafa: Ale dlaczego współczujesz? Jeśli już koniecznie chcesz skomentować relacje między mężczyzną, którego nie znasz, a kobietą, którą "znasz" z jednej lub kilku historii, to chyba lepiej mu gratulować, że już nie jest ze mną, niż współczuć dawno minionych czasów.
OdpowiedzSytuacja piekielna ale na hiper wazna rozprawe to poszłabym na taki autobus aby byc conajmniej 40minut przed czasem.
Odpowiedz@nursetka: Tylko że z "mojego" przystanku do przystanku najbliżej sądu ten autobus jedzie 12 minut, więc w to 20 minut "zapasu" było policzone również jakieś opóźnienie komunikacyjne. A dużo wcześniej być nie chciałam, bo był komunikat, żeby nie przybywać za wcześnie i nie "robić tłoku" przed salami rozpraw - tego nie dodałam w historii, bo nie chciałam jej przedłużać.
Odpowiedz