Jako że wczorajsza historia o pracy w IP dobrze się przyjęła, serwuję kolejną. Na pewno nie wszyscy czytali, więc przekleję istotne wprowadzenie (słowo w słowo, kto przeczytał, może pominąć).
Tytułem wstępu kilka zdań o okolicznościach (może rozwlekłych jak na to, co chcę teraz opisać, ale to raczej pierwsza historia z wielu). Jestem lekarzem. Zdarza mi się dyżurować w Izbie Przyjęć powiatowego szpitala, przy czym część pacjentów jest "szpitalna" (a to dostał zawału, a to zarobił w zęby i wymaga szycia i RTG, żeby zobaczyć, czy nie połamał nosa albo i zatok), część przychodzi jako NiŚPL (Nocna i Świąteczna Pomoc Lekarska), bo np. mamy sobotni wieczór, a jego boli gardło i gorączkuje do 40 stopni - a więc taki rodzinny po godzinach. Na jedne i drugie przypadki jeden lekarz.
Pacjenci czekają na badanie na korytarzu, nagłe przypadki wchodzą na „wewnętrzny” korytarz, w którym stoją biurka moje i pielęgniarek, są dwa pokoje badań/leżenia w ramach obserwacji - po badaniu decyduję, kto może wrócić na korytarz i tam czekać na wypis, kto wymaga leżenia w którymś z pokojów, kogo chcę poobserwować, ale może siedzieć, dla tego jest wewnętrzny korytarz.
Nie tak daleko (mniej niż godzina drogi) jest duży szpital w Większym Mieście, wielospecjalistyczny, z SOR-em "z prawdziwego zdarzenia" (specjalista medycyny ratunkowej, kilkanaście łóżek - u nas dwa; konsultacje rozlicznych specjalistów, w tym np. neurochirurg czy chirurg dziecięcy - u nas internista, ginekolog, pediatra, anestezjolog i chirurg ogólny; liczny personel, w tym dwóch lekarzy i kilku ratowników - u nas ja i dwie/trzy pielęgniarki; radiolog - u nas zdjęcie do oceny przeze mnie, gdzie wiadomo, bez wykształcenia kierunkowego jest szansa, że coś nietypowego przeoczę, a na wyniki TK czekamy ok. 3 godzin, bo obraz leci do innego miasta do oceny tam).
W szpitalu w WM działa prężnie system triage, polegający z grubsza na tym, że o kolejności przyjęcia decyduje stan pacjenta, a nie „o której przyszedł”, a więc gdy ktoś przyjdzie z katarkiem, jest całkiem realna szansa, że posiedzi sobie z 6-8 godzin, zanim lekarz znajdzie dla niego czas. U nas triage nie ma, przynajmniej oficjalnie, bo nieoficjalnie staram się na bieżąco monitorować, kto z czym się rejestruje, by wyłapać tych, którzy potrzebują pomocy pilniej. Ok, to tyle, jeśli idzie o wstęp.
I teraz właściwa historia.
Przyjeżdża pan z córeczką lat bodaj 11 (w każdym razie poniżej 12 – więc część leków odpada). Bo córeczka złamała sobie rękę. Dziewczyny zbierają podstawowy wywiad przy rejestracji, ja akurat obok nich wypisuję innego pacjenta, więc słyszę.
- Co się stało?
- Córka chyba złamała rękę.
- W jaki sposób?
- Grali mecz w Większym Mieście w halówkę, potknęła się, no i chyba złamanie, tam byli ratownicy, to unieruchomili jej, no i przyjeżdżamy.
- Dlaczego tutaj? Przecież w WM jest duży szpital.
- Ale tutaj się krócej czeka.
Mnie się ciśnienie podnosi, bo jestem akurat między potencjalnym zawałem, zapaleniem płuc i udarem i tęsknie myślę o drugim lekarzu. Zerkam tylko na unieruchomienie – faktycznie chyba ratownicy, bo założone profesjonalnie. Pytam dziecko, czy boli, nie aż tak bardzo, zresztą już coś dostała od tamtych ratowników, więc nie podaję żadnych leków, odsyłam na korytarz. Zlecam RTG.
Godzinę później mama (dojechała w międzyczasie) dopytuje się, czy pamiętam o jej dziecku. Owszem, pamiętam, ale musi czekać na swoją kolej, to nie jest stan zagrożenia życia. Ale to JEST DZIECKO. Powtarzam mamie, że DZIECKO (w myślach dodaję za Solejukową z Rancza „toż przecie widzę, że nie jeleń”) ma czekać na swoją kolej. Ale ono cierpi. No ma może złamaną rękę (wynik RTG - w sensie samo zdjęcie do oceny przeze mnie - już jest, ale jeszcze go nie widziałam), to może i cierpi, ale dostało od ratowników środki przeciwbólowe, nie można tego co godzinę serwować, bo właśnie to jest dziecko, dawki maksymalne są niższe niż u dorosłych, a i rodzajów nie tak wiele. Mama z fochem wraca na korytarz.
Pół godziny później (wiwat, pani nie ma zawału! ból ustąpił, EKG nadal bez typowych dla zawału zmian, enzymy sercowe we krwi prawidłowe, będziemy wypisywać) tym razem tata pyta, ile jeszcze będą czekać. Siląc się na uprzejmy uśmiech, odpowiadam, że skoro przyjechali z WM, bo tutaj czas oczekiwania jest krótszy, to niech jeszcze wytrzymają, bo i tak nie czekają tyle, ile potrafi się czekać w WM. Tata mówi, że to jest skandal, żeby DZIECKO tyle czekało i wychodzi.
Po chwili zapraszam dziecko (faktycznie, ma złamaną rękę). Wypisuję receptę, skierowanie do poradni chirurgicznej, by ktoś tam ocenił sprawę za kilka dni. Na „do widzenia” słyszę od rodziców, że skoro badanie dziecka i wypisanie mu papierów (karta informacyjna, recepta, skierowanie) zajęło 10 minut, to czy naprawdę nie mogłam go przyjąć wcześniej? Na pytanie zwrotne, czy uważają, że są ważniejsi od innych pacjentów „na 10 minut” z choćby 40-stopniową gorączką i czy miałam może odpuścić sobie przyglądanie się EKG u potencjalnego zawałowca, nie dostałam odpowiedzi.
I od razu zaznaczę – ja nie neguję, że dziecko ze złamaną ręką może cierpieć i że to jest stan wymagający pojawienia się w szpitalu. Ale poważnie pojechać do szpitala w innym powiecie, mając jeden z dużo większą obsadą pod nosem i jeszcze taka postawa?
Hm... O ile pierwszeństwo zawałowca jest oczywiste, to jakie kryterium stosujesz, uznając, że osoba jedynie z widocznym objawem 40 stopni gorączki jest ważniejsza od złamanej ręki? Pytam poważnie, bo z historii to nie wynika. A co do drugiego lekarza: miałam pisać pod tamtą historią, ale podsumuję obie - to jest piekielność Twoja i kolegów ze szpitala, że godzicie się na łamanie prawa. Lekarz obsługujący "wieczorynkę" siedzi na zadzie tam i przyjmuje pacjentów, a SOR obsadza inna ekipa. I nie wolno Wam prawnie obskakiwać dwóch tak istotnych odcinków jednocześnie. To samo tyczy się konfliktu NiŚPL vs. dyżur na oddziale. Jedyne dopuszczalne odstępstwo jest wtedy, kiedy dany lekarz jest najlepszym w danych okolicznościach specjalistą od problemu, który wystąpił na drugim odcinku i dla ratowania dobra wyższego rzędu ta konsultacja jest usprawiedliwiona. Jestem na tym tle wręcz przeczulona, bo w takiej sytuacji (lekarz dyżurny oficjalnie "na oddziale" siedział parę godzin bodaj na SOR-ze) omal nie straciłam życia i w konsekwencji doszło do potwornych powikłań zdrowotnych, które drastycznie upośledziły mi funkcjonowanie i spowodowały - bezpośrednio i pośrednio - masę innych problemów, z którymi będę się bujać do końca życia. A inna sprawa, że "w razie W" będziesz miała problemy prawne, bo dyrekcja, jak to zwykle bywa, radośnie zrzuci odpowiedzialność na obsadę. Po co Ci to?
Odpowiedz@didja: "jakie kryterium stosujesz, uznając, że osoba jedynie z widocznym objawem 40 stopni gorączki jest ważniejsza od złamanej ręki?" Ponieważ bardzo wysoka gorączka jest potencjalnie śmiertelna? I kiedy ona będzie obsługiwać złamaną rękę, temp. u pacjenta skoczy do 43 i ugotuje mu mózg? Nie mówiąc o tym, że tak wysoka gorączka może świadczyć np. a zapaleniu opon mózgowych i trzeba to w miarę szybko wykluczyć?
Odpowiedz@Neomica: albo może to być objaw sepsy i liczy się dosłownie każda minuta
Odpowiedz@nursetka: O czym by nie świadczyła, tak wysoka gorączka może mieć masę przyczyn i pacjentowi może się bardzo szybko i bardzo drastycznie pogorszyć, podczas gdy złamana ręka, w dodatku wcześniej obejrzana przez ratowników, to nijak nie jest stan zagrażający życiu. Wiadomo, że dziecko cierpi, no ale sorry, w takiej sytuacji to jest mniej ważne niż zagrożenie życia.
Odpowiedz@didja: Z własnego doświadczenia powiem, że złamana ręka, profesjonalnie unieruchomiona, nie boli tak bardzo ( i to bez żadnych środków przeciwbólowych) spokojnie można parę godzin poczekać. Irytować może co najwyżej czas owego oczekiwania.
OdpowiedzZmodyfikowano 1 raz. Ostatnia modyfikacja: 25 stycznia 2020 o 3:40
Wiesz co, ja rozumiem Twoja strone, ale zrozum strone ludzi...dla Ciebie ktos jest pieciomiliardowym przypadkiem tego dnia, dla pacjenta czesto jest to pierwsza taka sytuacja w zyciu, jest przerazony, nie wie czy nie umiera, co sie dzieje z nim, a jeszcze nasluchal sie jak ludzie umieraja w poczekalniach i co sie dzieje w sluzbie zdrowia...rodzice widza cierpiace dziecko, dostaja malpiegp rozumu...no po prostu tak jest, ludzie nie mysla racjonalnie w takich chwilach. Nie znaczy, ze trzeba sie z agresywniejszymi przypadkami godzic, ale ale nie ma sie co dziwic. To jak dziwic sie, ze slonce swieci w dzien, a w nocy zachodzi.
Odpowiedz@Limek: i moze sie podziele ciekawostka, jak to gdzie indziej jest - w PL nie mialam jeszcze przyjemnosci, jesli mozna tak powiedziec, szukac pompcy doraznej. W swieta nam dziecko zaczelo goraczkowac, pojawily sie plamki. Bylismy akurat w Szwajcarii. Wszystko zamkniete na okres swiateczny. Rodzina nam mowi, walcie do szpitala na ichnia pomoc dziecieca. Pol godziny czekania, wstepny wywiad, do izolatki, jeszcze z 15 minut poczekalismy, diagnoza ospa, jak podejrzewalismy. Leki, do widzenia. Wszystko bardzo profesjonalnie i uprzejmie, jak chorowac to tak.
Odpowiedz@Limek: a ja sie dziwie. Posiadanie dzieci i pierwszy raz na sorze nie zwalnia od myslenia. Co innego reka zlamana i przez nikogo nie widziana bez lekow itd a co innego juz opatrzona. Dziecko nawet jak nie ma duzego bolu to moze marudzic i plakac ze jest duzy. Nie oznacA to by dziecia nie wierzyc ale poprawke brac trzeba. Zlamana reka pomimo lekow na pewno daje w jakis sposob o sobie znac. Jednak jadac na dany sor trzeba sie zainteresowac jak tam jest (szczegolnie jak sie ma wybor i czas). Ja bylam w roznych szpitalach i zawsze liczylam i licze sie z tym ze mozna poczekac. Pamietam jak niedlugo po porodzie maz z rana na glowie (bagaznik mu zlecial) przyszedl. Dobrze ze tesciowie byli to zawioslam meza i czekalam z nim z 5h.. Innym razem poparzylam noge i karetka mnie przywiozla to lekarz po 30 minutach zerknal ale nim do pokoju trafilam to ze 2-3h minely. Tak to jest. Lepiej czekac z drobnymi rzeczami niz przyjechac hmm z 41stopniami lub z zawalem i stac w kolejce bo ktos byl pierwszy... Lekarz musi decydowac i pacjent musi sie do oceny dostosowac
Odpowiedz@AnitaBlake: a ja pamietam taka sytuacje z soru jak mialam 5-6lat. Byla to Wigilia. Po ugryzieniu chyba komara spuchla mi noga i rodzice zabrali mnie na sor. Pamietam mezczyzne z zakrwawiona reka, ktora trzymal w reklamowce i jego kolega klocil sie z pielegniarka dlaczego go jeszcze nie przyjeli. A Pielegniarka na to czy nie widzi, że zajmuje sie dzieckiem :) piekne lata 90te ;)
Odpowiedz@Limek: Nie no jeśli ktoś byłby w sytuacji opisanej na miejscu rodzica dziecka nadal agresywny po wyjaśnieniu, że tu zawał tam prawie zejście, a dziecko ma złamaną, opatrzoną rękę to... Rodzica należałoby skierować do specjalisty i to na CITO. Psychiatry.
Odpowiedz@AnitaBlake: "Dziecia"? xD
Odpowiedz@Limek: Sorry, ale nie. Dziecko otrzymało pierwszą pomoc, nie było zagrożenia życia i wcale nie cierpiało. Rodzice po prostu chcieli szybko odfajkować wizytę w szpitalu i wrócić do domu i wydawało im się, że otrzymają specjalne traktowanie, bo są z dzieckiem.
Odpowiedz@Limek: powiedz tylko ile kosztowało Cię to wszystko w Szwajcarii? Szwajcaria jest bardzo specyficznym krajem a już ichszy system ochrony zdrowia diametralnie różni się od polskiego i kompletnie nie ma po co porównywać prywatnej służby zdrowia w bogatym kraju z państwową służba zdrowia w niezbyt bogatym, przynajmniej jak na warunki europejskie.
OdpowiedzCzy w małych szpitalach obowiązują inne standardy postępowania, jeśli chodzi o wiedzę i etykę praktyki medycznej i pielęgnacyjnej? Wielkość szpitala nie zwalnia praktykującego lekarza z nakazów kierowania się zasadami jak najlepszego postępowania zawodowego. "Dziecko może i cierpi" - super, niech sobie cierpi. Uśmierzanie cierpienia pourazowego powinno być automatycznym standardem w codziennej praktyce lekarza dyżurującego na SOR. "Ratownicy podali lek" - problem z głowy, można odfajkować "pacjent zaopatrzony analgetycznie" i pac, karta przeciwbólowa do teczki, pies z nią tańcował. Jeśli dziecko po urazie skarży się na ból mimo zastosowania leków (a przynajmniej sprawdzono, jakich i w jakiej dawce?), to lekarzowi powinny się otworzyć klapki we łbie, żeby się zainteresował tym, że leki przestały już działać albo okazały się nieskuteczne w części lub całości, a to może wskazywać choćby na to, że uraz jest poważniejszy niż wynika z powierzchownych oględzin albo organizm cechuje się lekoopornością i farmakoterapię trzeba zmodyfikować. Dziecko? Po to istnieją farmaceuci szpitalni i anestezjolodzy, żeby się z nimi skonsultować w przypadku pacjentów trudnych. Nie, jednak nie po to istnieją. Istnieją po to, żeby można było narzekać na piekielnych, że ludzie domagają się respektowania praw człowieka (uśmierzanie bólu w cierpieniu jest prawem człowieka!) od innych ludzi biorących pieniądze za zawodowe paranie się takim procederem, kiedy orientują się, że to paranie polega głównie na teorii.
Odpowiedz@Ursueal: Ale chrzanisz. Właściwie to co piszesz to prawda tylko jakoś Ci się zapomniało, że w tym czasie umiera Ci jeden pacjent na zawał a drugiemu się mózg zagotował. Lekarza obowiązkiem jest podejmować decyzję komu pomoc jest w danej chwili najbardziej potrzebna.
Odpowiedz@Error505: nie chrzani, tylko ma rację. Dziecko z podejrzeniem złamania, po podaniu środków przeciwbólowych dalej skarży się na ból. Równie dobrze odłamek kości mógł uszkodzić nerwy, albo tętnicę (i w efekcie powstał tętniak). To co jest tutaj dziwne, to to, że niby ratownicy przyjechali na miejsce, niby zabezpieczyli, ale.....nie wzięli do siebie na SOR?
Odpowiedz@Lobo86: Dziecko NIE skarżyło się na ból, to rodzice skarżyli się, że je boli, ono mówiło, że "właściwie nie boli". A ratownicy byli tam - obstawiali ten mecz.
Odpowiedz@Lobo86: Lobo, skarbie, najbardziej piekielne w obu opowiadaniach jest to, że na SOR w tamtejszym szpitalu dyżuruje tylko jeden lekarz. W dodatku musi "ogarnąć" nocną pomoc, jak również SOR dziecięcy, co w normalnym szpitalu nie powinno mieć miejsca. Ja sobie czegoś takiego nie wyobrażam, bo - niestety - w tych warunkach błąd lekarski, lub zła ocena stanu zdrowia pacjenta - jest tylko kwestią czasu. Wyżej nerek się nie podskoczy. Z drugiej strony - pacjent z reguły jest niedoinformowany, lub nawet często wprowadzany w błąd celowo. Bo tak mi jakoś do głowy przyszło, że ratownicy "obstawiający" mecz są w szkole po to właśnie, żeby w razie czego nie trzeba było na karetkę czekać. I to oni powinni poinformować rodziców dokąd powinni się udać z dzieckiem, żeby otrzymało jak najszybszą pomoc. A tu wygląda na to, że im powiedziano "paaanie, jedź pan do siebie, bo u nas to się baaardzo długo czeka, a u was szpitalik malutki to i szybciej pójdzie". Jeżeli tatuś wiózł dziecko prawie godzinę z jednego miasta do drugiego - to chyba z dzieckiem nie było tak źle? Być może przez tę godzinę, co ją stracił na dojazd, w szpitalu w WM panna zostałaby gruntownie przebadana i zdiagnozowana?
Odpowiedz@Lobo86: Ty jak zwykle udajesz specjalistę od wszystkiego, dopowiadając sobie coś, czegoś w historii nie ma, żeby pasowało do Twojej teorii.
Odpowiedz@Lobo86: decyzji dowódcy na polu walki się nie kwestionuje. Ja nie mam kompetencji, żeby to oceniać. Jeśli Ty masz to i tak nie ma znaczenia bo Ciebie tam nie było.
OdpowiedzZmodyfikowano 1 raz. Ostatnia modyfikacja: 22 stycznia 2020 o 11:24
@DocMonster: w historii stoi jasno: dziecko zapytane czy boli, odpowiedziało "nie aż tak bardzo". No dla mnie to znaczy, że jednak boli. Jak mi kość z palca wystawała, to też "nie za bardzo" czułem. W ogóle (także nie to że szok, czy coś). @Armagedon: to co poruszasz, to już inne buty. Dla mnie to się w ogóle kupy nie trzyma, co to się teraz wyprawia. Ratownicy obstawiający mecz....odesłali dzieciaka zamiast go zawieźć. Absurd. Ostatnio opublikowali poradnik dla rodziców, z instrukcją i zaleceniami jak dzieciaka lać (żeby usunąć pieluchę itp). Zastanawiam się w jakim kraju ja żyję..... @digi51: taki przypadek miałem w rodzinie. Złamanie kości ramiennej w wypadku komunikacyjnym. Odprysk uszkodził nerw promieniowy i w efekcie kobiecina praktycznie straciła władzę w dłoni, bo nie miała władzy w kciuku i palcu wskazującym. Nie był to efekt natychmiastowy, ale właśnie wynik takiej zwłoki (do szpitala trafiła dopiero następnego dnia - uroki głębokiego PRLu).
Odpowiedz@Lobo86: Ratownicy obstawiający mecz nie są od tego, żeby każdego poszkodowanego wozić. Zajęli się dzieckiem, opatrzyli i wysłali rodziców do szpitala - nie było to zagrożenie życia, rodzice mogli sami pojechać, więc niby czemu karetka miałaby ich wieźć? W czasie, który ratownicy spędziliby na wożenie dzieciaka do szpitala, ktoś na tym meczu mógłby dostać zawału, doznać dużo poważniejszego urazu itd. A ratowników by nie było, bo robiliby za karetkę dla dziecka, które spokojnie mogło pojechać z rodzicami do lekarza. Ten poradnik odnośnie bicia dzieci już wycofali. Zrobiła się taka burza, że nie było wyboru. Katolickie wydawnictwo... A odnośnie tego przypadku kobiety, która straciła władzę w dłoni - no nawet jeśliby założyć, że dziecko też mogło tak skończyć, to inni pacjenci mogli skończyć w kostnicy. Serce jest ważniejsze niż ręka.
Odpowiedz@Leme: proszę nie siać dezinformacji, wcale nie katolickie. Baptyści.
Odpowiedz@MissArvii: Ok, powinnam była napisać "chrześcijańskie".
OdpowiedzChce ci się jeszcze przepychanek słownych o tym kto w bardziej poważnym stanie jest, kto powinien być przyjęty, zbadany na cito a kto nie?
OdpowiedzLol, We Wrocławiu jest osobny SOR dziecięcy, więc dzieci mają swoją, dużo krótszą kolejkę. Byliśmy ze złamaną ręką w sobotę czy niedzielę wieczorem i wyszliśmy z gipsem po chyba 50 minutach.
OdpowiedzTo i tak nic. W latach '90 zerwałem kilka mięśni odcinka szyjnego w czasie wypadku. Z podejrzeniem urazu kręgosłupa. Karetka? Może za godzinę, może za dwie. Nie umieram, nie tracę przytomności. No to rodzice zawieźli mnie taksówką do jednej placówki - sorry, ale RTG nie działa. W drugiej to samo. W końcu się udało. Po kilkunastu h diagnoza i kołnierz ortopedyczny.
Odpowiedz@Lobo86: Trzeba było czekać na karetkę. Do wypadku muszą przyjechać. I nie czekałbyś kilkunastu godzin na diagnozę, bo zawieźliby cię do szpitala z działającym rentgenem. Poza tym - karetkowi mają pierwszeństwo. Swoją drogą, ciekawe do kogo miałbyś pretensję, gdyby okazało się, że odprysk z pękniętego kręgu przemieścił się i uszkodził ci rdzeń?
Odpowiedz@Armagedon: tia...w szpitalu jak już do niego dotarłem to tylko skwitowali, że dobrze, ze przyjechałem sam, bo karetki bym się nie doczekał raczej. To nie taki typ urazu, żeby tam miało cokolwiek pęknąć czy odprysnąć, a najwyżej krąg by się jako cały przesunął. Tak czy siak - do kogo można mieć pretensje - dyspozytora, który powiedział, że szybciej będzie taksówką, czy niemedycznego rodzica? Wiesz, z jednej strony rozumiem lekarzy, pielęgniarki czy ratowników, ale z drugiej - nie dziwię się czemu ci ostatni po mordzie dostają, czemu pielęgniarki cięgi zbierają i czemu za lekarzami nikt się nie wstawia za bardzo. Buractwo, tumiwisizm i niedoedukowanie wręcz w podstawowym wymiarze. A kłamią tak, że następnego, który mnie (albo moją żonę) okłamie, to pozbawię zębów. Bo zwyczajnie mam dość bujania ze skutkami takiego postępowania. Mam przez to rozwalone stawy i cerę (wiecznym, acz niepotrzebnym leczeniem), żona podobnie, ale znacznie poważniej. Jak ostatnio byłem w szpitalu (służbowo) to spokojnie 1/3 -1/2 pacjentów, z jakimi miałem do czynienia, to wynik spartolonej roboty lekarskiej i to takiej podstawowej (typu nieumiejętność rozpoznania pełnoobjawowego zapalenia płuc).
Odpowiedzpowiem tak: z jednej strony rozumiem, że pierwszeństwo mają osoby w stanie zagrożenia życia. z drugiej strony piekielnością największą w tej historii jest całokształt sytuacji w służbie zdrowia - brak lekarzy = dłuższe kolejki, brak właściwej opieki. bo to jest skandal, żeby dziecko ze złamaną ręką czekało X godzin na pomoc. Nawet jeśli dostało jakieś leki przeciwbólowe. Powiem więcej - to jest skandal, żeby ktokolwiek (pomijając naprawdę przypadki hipochondrii i dolegliwości typu "mam trzeci dzień katar) czekał na pomoc tyle godzin. Czy - poruszając problem szerzej - tyle tygodni/miesięcy/lat, gdy mowa o wizytach na nfz. Do Autora historii: rozumiem sytuację, rozumiem, że dziecko zostało przyjęte najszybciej, jak to w waszej sytuacji było możliwe, ale rodzice mają prawo być oburzeni/zdenerwowani. I może to co powiem będzie nieempatyczne, ale liczy się dla nich przede wszystkim ich dziecko - i trudno im się dziwić. Nie usprawiedliwiam ich zachowania, ale serio, emocje robią swoje...
OdpowiedzAbstrahując od clou historii - mam pytanie odnośnie tych leków u dzieci. Dlaczego część odpada z racji wieku? Chodzi o brak badań klinicznych w danej grupie wiekowej? Zawsze wydawało mi się, że leki dobiera się do wagi, a nie wieku pacjenta...
Odpowiedz@Meliana: najłatwiej będzie ci to pokazać. Źródło takie sobie, ale oddaje ideę. clue historii: wiadomo, zże rodzice nie przyczynili się do śmierci dziecka, ale.....lekarz też nie winny. Ot - zmarło sobie. https://www.medonet.pl/zdrowie/wiadomosci,uwaga--te-leki-moga-byc-grozne-dla-dzieci,artykul,1690415.html
Odpowiedz@Meliana: dzieci mają delikatniejszą, wątrobę, nerki, oraz nie w pełni rozwinięty układ nerwowy, więc tak, masa leków odpada.
OdpowiedzSerio dziwisz się, że ludzie jadą do Was? U nas też jest to popularne, bo na wrocławskich sorach ludzie umierają (nie koloryzuję). Oczywiście postawa rodziców karygodna, a Twoja jak najbardziej prawidłowa - Ty jesteś od oceny, kto może, a kto nie może czekać, ale nie dziw się, że nikt nie chce jechać do umieralni w dużych miastach, gdzie najpierw naczekasz się 15 godzin, a i tak pewnie ci powiedzą, że nic ci nie jest.
OdpowiedzAle przecież to DZIECKO :). To choćby dorosły umierał Ci na oczach zajmij się dzieckiem z katarem.
Odpowiedz