Krótka historia o jednej z piekielności podstawówki, do której chodziłem.
Pewnego dnia, gdy moja matka była w Warszawie, pomagając ciotce w urządzeniu mieszkania, zadzwoniła do niej dyrektorka szkoły, przekazując, że niesprowokowany napadłem na kolegę z klasy i połamałem mu palce i należy jak najszybciej przyjechać, bo sytuacja jest bardzo poważna. Matka, przerażona, pojechała jak najszybciej 100 km z powrotem do domu, obawiając się co też ja narobiłem i czy nie będzie poważnych konsekwencji.
Przyjechała i oto, co się okazało.
- Nie niesprowokowany, tylko rzeczony dzieciak razem z innymi na przerwie zaczepiali mnie, przezywali, pluli na mnie.
- Nie napadłem, tylko jednemu z nich podstawiłem nogę za to opluwanie i całą resztę.
- Nie ja mu palce tak urządziłem, tylko on wyciągnął przed siebie rękę pechowo, jak upadł.
- I palce nie połamane tylko wybite.
- I nie wszystkie, tylko 2 u jednej ręki.
Po czym usłyszała że "to przecież niemal to samo, co jej mówiono".
Ot, uroki dawnej polskiej oświaty.
szkoła
Coś kiepsko ta oświata na Ciebie podziałała, skoro nawet nie potrafisz konstruować zdań złożonych i prawidłowo używać przecinków.
OdpowiedzGdybym dostał taki telefon odnośnie mojego dziecka to ten nauczyciel który dzwonił dostał by taka zje...ę że następnym razem by się 5 razy zastanowił do których rodziców tak naprawdę ma dzwonić.
Odpowiedz