Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

piekielni.pl

Pokaż menu
Szukaj

Ta historia zdarzyła się bardzo dawno (jakieś 15 lat temu), gdy byłem…

Ta historia zdarzyła się bardzo dawno (jakieś 15 lat temu), gdy byłem dzieciakiem w podstawówce.

Będzie o wrednej praktyce pewnej (pewnie nieistniejącej już) firmy zajmującej się kursami angielskiego.

Była to kolejna lekcja angielskiego w szkole, tyle, że na dzień dobry przywitała nas jakaś nieznana komukolwiek kobieta i rozdała ulotki o płatnych kursach angielskiego. Niby nic dziwnego, gdyby nie fakt, że chciała, by dzieciaki ją wypełniły. Na ulotkach proszono o imię, nazwisko, adres (!) i numer telefonu (!!!).

Ja nie zamierzałem iść na te kursy, bo z angielskim byłem wtedy bardzo obyty (głównie dzięki przechodzeniu ze słownikiem anglojęzycznych gier video wymagających kombinowania), więc spytałem: „a co, jeśli ktoś nie chce iść na kurs?”.
Pani od kursu: „Też wypełnia”.

Ze względu na to, że byłem jeszcze dzieciakiem i mało przeżyłem, nic nie podejrzewałem, wypełniłem i oddałem.

Po kilku dniach dzwoni telefon, odbiera moja matka, i okazuje się, że to ci z kursu. Mówią, że syn (czyli ja) wyraził chęć, by wziąć udział w dodatkowym kursie angielskiego. Ja powiedziałem matce, że nic takiego nie wyrażałem, tylko wypełniłem jakąś ulotkę, bo na lekcji angielskiego każdemu kazali. Matka nie była zadowolona i powiedziała, że nie wyrażałem zgody. Na szczęście dali spokój i dalej nie naciskali, tylko „do widzenia” i się rozłączyli.

Miało się skończyć na tym - aż do następnego tygodnia.

Wtedy to do domu zapukał jakiś pan w garniturze, okazało się, że to facet od tych nieszczęsnych kursów. Chciał przekonać, by jednak wziąć udział w kilkumiesięcznym kursie za 200 złotych.

Z początku spotkał się z niechęcią, jednak powiedział, że kursy będą polegać na inscenizacjach scen (albo, jak by określili niektórzy, roleplay) z życia codziennego. Ze względu na to, że to pisany angielski nie stanowił problemu, a mówiony wymagał u mnie porządnego dopracowania, przekonał nas.

W dzień, kiedy miały być pierwsze zajęcia, byłem już ucieszony, że będzie powiew świeżości i nauka mówienia, a nie tylko łupanie słówek do zeszytu.

Czar prysł, jak zaczęły się zajęcia. Jak się okazało, to było identyczne jak lekcje angielskiego w szkole. Dodatkowe rypanie słówek do zeszytu. Prowadząca zajęcia zapytana o inscenizacje mówiła, że nic o tym nie wie.

No i pojawiali się kolejni niezadowoleni, którym też obiecywano co innego, niż było naprawdę, jeden to nawet wspominał o wycieczkach do Londynu.

Dlaczego o tym teraz piszę? Bo mi się to przypomniało, jak znajomy zapytał o najwredniejsze robienie w konia, na jakie dałem się nabrać.

by Meh
Zobacz następny
Dodaj nowy komentarz
avatar konto usunięte
3 5

Ostatnio w moim mieście łaził koleś i żebrał o numery telefonów, bo zbierają kontakty do jednej ze szkół. Wszystko fajnie, tylko kilka miesięcy kilkukrotnie dzwoniono do mnie z tej samej szkoły, a kobieta, która ze mną rozmawiała, do tego stopnia nie przyjmowała do wiadomości, że nie chcę uczestniczyć w żadnych zajęciach, że doszło z jej strony do krzyków i wyzwisk. Także ten :)

Odpowiedz
avatar whateva
0 0

@TaOZwyczajnymImieniu: Również który?

Odpowiedz
avatar underground
1 1

czytając Twoją historię, przypomniałam sobie, że u mnie kilkanaście lat temu w podstawówce też rozdawali takie ulotki do wypełnienia dla wszystkich, które dotyczyły uczestnictwa w kursie szybkiego czytania. Pamiętam że potem pod podany adres przychodziły osoby prowadzące ten kurs i na siłę chciały wcisnąć chociaż lekcję pokazową, a jak widziały że dzieciom się spodobało, to namawiali rodziców na zapisanie na pełny kurs, który wcale do tanich nie należał. Do mnie facet przyszedł po godzinie 21, rodzice go pogonili, ale zjawił się na drugi dzień, tylko trochę wcześniej. Dla świętego spokoju wzięłam udział w lekcji pokazowej i podziękowaliśmy za kurs.

Odpowiedz
Udostępnij