Kilkanaście lat temu za czasów studenckich wybraliśmy się ze znajomymi na imprezę do akademika. Pojawiły się tam też dwie sąsiadki gospodarza - bardzo ładne dziewczyny, ale powiedzmy, że nie były, jak to się mówi, najostrzejszymi ołówkami w piórniku. Dwóch kolegów się nimi dość mocno zainteresowało.
W pewnym momencie padło hasło "idziemy do klubu". Warto wspomnieć, że był środek zimy, a wtedy jeszcze ta pora roku istniała nie tylko z nazwy. Jedna z sąsiadek nagle stwierdziła, że nie ma klucza od pokoju i to na pewno jeden z zainteresowanych nimi chłopaków go ma. Ten się wypierał, ale razem z drugim "casanovą" i gospodarzem postanowili pomóc szukać zguby. Reszta towarzystwa już zdążyła się zebrać i wyjść, ale po namowach kolegów zgodziliśmy się zaczekać przed akademikiem. No to czekaliśmy. I czekaliśmy. Na tym mrozie. Po około godzinie sąsiadki wyszły rozchichotane, a za nimi wyraźnie zdenerwowani koledzy.
Co się okazało? Przez ten czas przeszukali cały pokój gospodarza, a oskarżony wielokrotnie musiał zapewnić, że nie ma klucza. Tymczasem sąsiadka miała go cały czas przy sobie. Obie uznały, że zrobiły świetny dowcip.
akademik
Ja bym się wrócił do swojego mieszkania. Jak by się dzieciakom humor zbiesił popsuciem imprezy to by zrozumiały jak puste są.
Odpowiedzpo max 10-15 minutach bym poszla- albo do klubu, albo do siebie
OdpowiedzTrzeba było zabrać jej ten klucz i wrzucić w jakąś zaspę, i zostawić... Poszukałaby sobie na mrozie...
Odpowiedz