Historia Dominika z malucha przypomniała mi moją historię z tym samochodem sprzed prawie 20 lat.
Miałem kiedyś okazję stać latem w korku, w dużym wojewódzkim mieście. Skrzyżowanie spore, jedno w wielu głównych w tej aglomeracji, godzina 15.30, szczyt. Powoli zbliżam się do sygnalizatora, a przede mną czerwony maluch. Rok 2006, ja już rok po zdaniu prawka, więc pewny swoich umiejętności niczym Hołowczyc, samochód od taty, powrót z pierwszej pracy.
Przez tylną szybę malucha widzę, że kierowca to starszy pan, a pasażerka to wiekowa kobieta. W kierunku, w którym jechałem, były 2 pasy i zatoczka dla autobusu. Pech chciał, że na zatoczkę udało się wcisnąć kierowcy autobusu tak, że zasłonił sygnalizator z prawej, na słupku. Na szczęście był jeszcze ten nad jezdnią, na poprzeczce. Jako, że czerwone już dłuższą chwilę świeciło, oparłem brodę na dłoniach w najwyższym punkcie kierownicy obserwując światła. Nadal było czerwone, ale z racji spoconych dłoni i zmęczenia po pracy ręce na moment ześlizgnęły się z kierownicy i na ułamek sekundy wcisnąłem klakson. Pan w maluchu niewiele myśląc wrzucił bieg i ruszył z impetem cudem unikając kolizji z jadącym z boku pojazdem. Ja grzecznie zająłem jego miejsce i dziękowałem Bogu, że ten z boku nie skasował dziadka.
Sumienie mam niby czyste, ale chyba w tej historii to ja byłem piekielny.
Śląsk
Nie byłeś. Nie zrobiłeś tego celowo. W przeciwieństwie do autora poprzedniej historii, który dłubał palcem w nosie z rozmysłem i z rozmysłem pstryknął glutem przez okno. No i nie przewidział (choć nie było to trudne) w co ten glut może trafić.
Odpowiedz