Hej, moja poprzednia historia o rowerzyście na chodniku przyjęła się nieźle, przypomniała mi się również historia z tamtych czasów, tym razem o tym, czemu moje dziecko nie poszło do państwowego przedszkola, a przy okazji zyskałam u niektórych miano "madki".
Dla przypomnienia, gdy urodziłam dziecko mieszkaliśmy wtedy przez kilka lat w dużym mieście zagranicą. Zamiast do żłobka, dziecko po moim urlopie macierzyńskim oddaliśmy pod tak zwaną opiekę dzienną, gdzie panie zajmują się w domu 2-4 dzieci w wieku 0-6. Bardzo jednak zależało nam, aby w wieku 3 lat dziecko poszło do normalnego, najlepiej państwowego przedszkola.
Niestety słyszałam od znajomych rodziców, że o państwowe bardzo ciężko i nastawialiśmy się już na prywatne, ale zdarzył się mały cud i dziecko zostało przyjęte do państwówki tuż koło naszego domu.
Niestety, gdy zapoznałam się z opiniami innych rodziców na temat tego przedszkola zaczęłam mieć nieco wątpliwości. Przedszkolanki miały opinie niemiłych, zimnych wobec dzieci oraz nieuważnych. Mając nadzieję, że są to opinie na wyrost postanowiliśmy jednak zaryzykować i młodego tam posłać jednocześnie bacznie obserwując jego zachowanie w pierwszych tygodniach. W przedszkolu dowiedzieliśmy się, że dzieci z paniami często wychodzą do pobliskiego parku. Park był z jednej strony odgrodzony od ruchliwej ulicy, były tam jednak liczne, często otwarte furtki, z drugiej strony nie był niczym odgrodzony od mniej ruchliwej jezdni.
Mając na uwadze opinie o nieuważności przedszkolanek trochę się tym martwiłam. Poprosiłam o pomoc sąsiadkę, mianowicie poprosiłam, aby w godzinach, gdy dzieci są na dworze w parku przeszła się tam i poprzyglądała temu, jak panie zwracają uwagę na dzieci. Tak, wiem, że brzmi jakbym była mocno przewrażliwiona, może byłam. Ale chyba na dobre nam to wyszło.
Relacja koleżanki: cztery przedszkolanki mające pod opieką ok.20 dzieci stały w kółeczku zwrócone do siebie twarzami. Dzieciaki biegały gdzie chciały, często podbiegały do furtek i je otwierały, często zawracali je spacerowicze lub rodzice innych dzieci. Dzieci brutalnie okładały się zabawkami, przedszkolanki reagowały tylko, gdy któreś z dzieci zaczynało wyć w niebogłosy. Reagowały wrzaskiem. Dzieci ochoczo grzebały w śmieciach, ludziom w torbach i plecakach. W pewnym momencie mój syn zauważył naszą sąsiadkę. Przybiegł przywitać się z "ciocią". Rozmawiali dobre 5 min. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Mało tego, w pewnym momencie poszli razem na drugą stronę parku (ok.300m) dalej na drugi plac zabaw. Nadal nikt nie zwrócił na to uwagi. Młody w pewnym momencie zapytał czy może wrócić z ciocią do domu. Sąsiadka odpowiedziała, że niestety musi zostać, bo przecież panie przedszkolanki będą się martwić, a on odparł, że panie chyba nie zauważą, bo nie wiedzą nawet jak ma na imię i nazywają go "loczek".
Po tej relacji zdecydowałam się jeszcze na drobną piekielność i prowokację wobec przedszkolanek. Następnego dnia zapytałam czy w parku nikt się nie kręcił wokół młodego, bo przyczepiła się do nas była mojego męża i łazi za naszą rodziną. Panie zgodnie z uśmiechem na twarzy stwierdziły, że absolutnie nikogo nie widziały.
Dziecko zabrałam z przedszkola, złożyłam też skargę rozpatrzoną negatywnie - nie dopatrzono się uchyleń.
A przy okazji głównie przez polskich znajomych zostałam zakwalifikowana jako roszczeniowa madka, bo przecież ciężko, aby przedszkolanki miały cały czas wszystkie dzieci na oku...
zagranica
Aż się prosi prowokacja. Pójść do tego parku, zabrać dzieciaka, potem czekać na rozwój wydarzeń na komendzie policji. Bo tylko tak można coś tam zmienić.
Odpowiedz@tatapsychopata: mój wujek kiedyś zwiał ze żłobka. Po prostu poszedł do domu. Kiedy dotarł, babcia cała w nerwach zadzwoniła do żłobka, żeby panie się nie martwiły. Nawet nie zauważyły, że brakuje im dziecka...
Odpowiedz@tatapsychopata: Albo lepiej - autorkę jako matkę mogą skojarzyć i zauważyć, sąsiadkę niekoniecznie. A wtedy mając już dziecko w domu, pojechać je odebrać z przedszkola. (P.S - Gratuluję przepchania określenia "Pedalarze" do mowy potocznej)
Odpowiedz@Librariana: Mój ojciec też uciekł z przedszkola. Bo mu się nudziło, to poszedł do domu, kilometr przez pole i łąki. Mama zwiała z przedszkola w dużym mieście. Miała 3 albo 4 lata, wsiadła do autobusu i pojechała do swojej mamy do pracy. Ale na litość to był początek lat 70'... @Fahren: No ja bym tak zrobiła. Bez rabanu z policją, kuratorium i najlepiej gazetą, to skargi można sobie do upojenia składać.
Odpowiedz@Fahren: Bo ja bardzo nie lubię pedalarzy... ;-)
Odpowiedz@tatapsychopata: z klawiszy mi wyjales, bylaby piekna akcja mozna by nawet sasiadce dac dzieciaka pod opieke, a w przedszkolu z policja zrobic raban nagrac kilka filmikow, postraszyc mediami...
OdpowiedzJestem oszołomiona tą opowieścią. Sama mam syna, który chodzi do przedszkola i chyba bym ich tam rozniosła. Ja bym następnym razem poprosiła tą koleżankę by jednak wzięła moje dziecko do domu, w którym bym na nich czekała, a potem poszła odebrać dziecko. Piekło miały by niesamowite z mojej strony. Nie zostawiłabym na nich suchej nitki. Poszłoby to do mediów, ba! Nagrałabym całą sytuację jak przedszkolanki zajmują się dziećmi i jak koleżanka wyprowadza moje dziecko... Przecież to skandal!
OdpowiedzPowinien wrócić z ciocią. A ty powinnaś pójść odebrać dziecko i narobić rabanu. Może by się ogarnęły.
OdpowiedzZA GRANICĄ, to są DWA ODDZIELNE WYRAZY!
OdpowiedzMimo że mam dziecko, z przykrością stwierdzam że to rodzaj selekcji naturalnej. Dzieci które mają instynkt trzymania się w grupie, mają większe szanse przeżycia, ale zostaną nikim, takim średniakiem. A reszta która kwestionuje "status quo" spotka się konsekwencjami, przy czym niektórym może stać się krzywda.
OdpowiedzTak było. Nie zmyślam.
OdpowiedzNo, faktycznie kur*a "ciężko"... "To tylko dziecko, zrobią sobie nowe" czy co, kur*a?
Odpowiedz