Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

piekielni.pl

Pokaż menu
Szukaj

Chyba zacznę brać pieniądze za pokazywanie studentom, jak nie dać się zrobić…

Chyba zacznę brać pieniądze za pokazywanie studentom, jak nie dać się zrobić na szaro i orżnąć na kasę uczelniom, bo popyt coś przyjemnie rośnie.

Odezwała się do mnie siostrzenica, która trafiła na covidowo-personalny problem z zaliczeniem zajęć na uczelni, bo skoro ostatnio walczę z deformacjami systemu nauczania na podyplomówce, to może pokażę jej światełko w tunelu?

Dziewczynie przesunęli m.in. wszystkie laboratoria na wrzesień, bo przez internet się ich nie zrobi, więc teraz trwa "odrabianie zajęć po polskiemu", czyli - jak mówi młoda - burdel na kółkach i pożar w burdelu w jednym. Ktoś, kto projektował nadrabianie tych laborek musiał mieć mocno nasrane pod deklem, bo dla jednego przedmiotu zaplanował akcję "od wtorku do piątku po 7 godzin dziennie", żeby nadgonić do wymaganych 40 w semestrze, bo w papierach ma się zgadzać, co z tego, że tak skutecznie uczyć się i uczyć innych po prostu się nie da.

Ja też miałam te zajęcia na studiach i już wtedy mówiliśmy na nie "droga krzyżowa", bo zanim się zaliczyło, parę razy trzeba było upaść, rozedrzeć szaty i umrzeć ze zgryzoty - mając cały semestr na opanowanie materiału. Podobno od początku istnienia warunków na wydziale przynajmniej 40% każdego roku powtarzało ten przedmiot. Siostrzenica twierdzi, że u niej wygląda to identycznie, pomijając patologie postlockdownowe, a właśnie o nie cała sprawa wzięła i się złośliwie wywaliła.

Zaliczenie laborek u siostrzenicy miało wyglądać tak, że studenci w piątek o - dajmy na to - 18 kończą zajęcia, mają godzinę na uzupełnienie, wydrukowanie i przyniesienie sprawozdań dziennych i semestralnych, a o 19 zaczyna się kolokwium, w poniedziałek wieczorem są wyniki i we wtorek rano egzamin. Generalnie, żeby się w tym roku wyrobić z zaliczeniem, wszyscy musieliby przyjść w piątek z gotowymi sprawozdaniami z jeszcze niedobytych zajęć i już wykuci z tych zajęć do kolokwium, które będą pisać po całym dniu obciążającej pracy. No powodzenia.

Studenci zwrócili uwagę prowadzącej na samym początku (czyli we wtorek rano), że to, co im przedstawia jako rozwiązanie sprawy weryfikacji efektów ich pracy, to się kupy dupy nie trzyma i co to ma być. Siostrzenica mówi, że prowadząca tylko się na nich wydarła, że ona miała inne plany na wrzesień niż siedzenie cały czas na wydziale, że tak ma być, bo nikt nie będzie się z nimi bawić do października i i tak mają szczęście, bo w normalnym trybie zaliczaliby każde sprawozdanie oddzielnie co tydzień i studenci mogliby WRESZCIE wykazać się odrobiną zrozumienia, że uczelnia naprawdę idzie im na rękę, że mają wszystko skumulowane w jednym miejscu i czasie, a nie jedno spotkanie o 6 i drugie o 20.

Siostrzenica po pierwszym wywrzeszczanym zdaniu zorientowała się, że pola do dyskusji za bardzo z panią doktor nie ma, więc z kolegami poszła do kierownika przedmiotu, który ich wysłał na bambus, a konkretnie do prodziekana ds. dydaktycznych, który jest na urlopie do końca miesiąca, bo może. Prowadząca następnego dnia obsobaczyła ich jak parszywe psy w cygańskim taborze, bo jak to tak, skarżyć się na nią, że podnosi głos i jest niemiła. W tym momencie siostrzenica zadzwoniła do mnie, czy znam jakiś myk, żeby całą tę sytuację ucywilizować. Podumałam, zapytałam, ile kosztuje powtarzanie tego przedmiotu - BARDZO dużo - zapytałam, czy są jakiekolwiek szanse na dojście do porozumienia - NIE MA - poczytałam sylabusy, komunikaty, regulaminy, doradziłam, co wykombinowałam, powiedziałam, żeby szukali kompromisu, a jeśli do piątku nie znajdą, to mają wszyscy trzymać wspólny front i kazałam za wszelką cenę nie tracić nerwów.

W piątek kuzynka z kolegami zajęcia zaczęli od wyciągnięcia telefonów, powiadomienia pani doktor, że nagrywają rozmowę z nią, po jej proteście, że nie wyraża zgody odparli, że skoro za organizację tych laborek płaci podatnik, czyli oni i przedmiot jest kursowy, nie autorski, jest sytuacja konfliktowa i łamie się ich prawa jako studentów, to mają święte prawo, przeszli błyskawicznie do tego, czy podtrzymuje warunki zaliczenia, o których już powiedzieli jej, że są sprzeczne z sylabusem przedmiotu i regulaminem studiów. Na pytanie "jak państwo to sobie inaczej wyobrażają" grupa odpowiedziała, że to nie im płacą za organizowanie zajęć i uczelnia miała czas od marca, żeby to wymyślić, oni do czegoś takiego nie podejdą, bo to jawne działanie wbrew ich prawu do nauki i zdobywania zaliczeń. Po kilku minutach rozmowy telefonicznej prowadzącej z bliżej niezidentyfikowanym kimś pojawił się temat zarządzeń, które zmieniały sposoby organizacji zajęć i zaliczeń na całej uczelni, więc jest legalnie. To grupa zbiła ripostą, że w zarządzeniu mowa o "dostosowaniu do możliwości organizacyjnych jednostki" i "współpracy z przedstawicielami samorządu studentów", a w regulaminie studiów, który nie został uchylony jest wyraźnie napisane, że kalendarz zaliczeń i egzaminów musi być zaaprobowany przez studentów, więc oni jako grupa chcą zobaczyć harmonogram wydziałowy z pozytywną opinią wydziałowej rady SS, bo bez tego próba przeprowadzenia zaliczenia o 19 po całym dniu tych zajęć łamie regulamin studiów, prowadząca, namawiając ich do podejścia do niego, nakłania ich do ignorowania łamania ich praw, a na koniec moja siostrzenica dowaliła "i mamy to WIELOKROTNIE nagrane na żywo".

Ponoć pani doktor zrobiła się fioletowa na twarzy, wyszła i nie wróciła, więc grupa zrobiła listę obecności, zostawili ją na biurku, zrobili zdjęcia, że zostawili, drugą listę, wraz z dopiskiem, że całe zajście miało miejsce zostawili za potwierdzeniem w sekretariacie zakładu, który laborki prowadzi i poszli robić sobie weekend.

Dzisiaj rano moją siostrzenicę i jej kolegów wezwano w trybie pilnym na wydział. Siostrzenica odparła, że dzisiaj, zgodnie z grafikiem, nie ma nic do roboty w budynku uczelni, więc jeśli uczelnia czegoś od niej chce innego niż zajęcia i zaliczenia, to ona będzie dostępna w czwartek do południa, ewentualnie może przyjść jutro na 15 minut przed egzaminem. Koledzy odpowiedzieli podobnie. Podobno kobietę w słuchawce zatkało ze zdumienia.

Niecierpliwie czekam na czwartek.

by Ursueal
Dodaj nowy komentarz
avatar ananonda
8 10

Miałam do czynienia zarówno z uczelnią państwową, jak i z Wyższą Szkołą Robienia Hałasu i widzę, że nic się u nas nie zmieniło. Na prywatnych uczelniach bardzo różnie jest z poziomem, ale za to prędzej można liczyć na ludzkie podejście do studenta. Na moim wydziale na UW czułam się natomiast jak chłop pańszczyźniany. Oczywiście, spotkałam na swojej drodze wielu wspaniałych wykładowców, ale też i wielu takich zatruwających życie, z którymi nikt nic nie robił.

Odpowiedz
avatar Monomotapa
7 7

@ananonda: prywatne uczelnie przed studentem się płaszczą. Piszę z perspektywy byłego pracownika.

Odpowiedz
avatar konto usunięte
5 7

@Monomotapa: zależy które. Są i takie prywatne, które mają studenta w dupie, a mają zwyczajnie renomę i chętnych im nie brakuje mimo wszystko.

Odpowiedz
avatar KwarcPL
0 0

@ananonda: Prywatne uczelnie uskuteczniają ludzkie podejście do studentów bo muszą. Utrzymują się z czesnych, zadzieranie nosa skończyłoby się plajtą. A na państwowych uniwerkach różnie bywa, wiele zależy od wydziału i kadry. U mnie był jeden pieprznięty ćwiczeniowiec, który jako "projekty poprawkowe" zadawał rzeczy, które dziwnie pokrywała się z działalnością jego prywatnej firmy. Jak kilku uczniom napisał maila "przeliczyłem Waszą średnią jeszcze raz i macie 4.5 a nie 5 [a tylko 5 zwalnia z egzaminu], ale jak chcecie to macie tu projekt poprawkowy" to jeszcze tego samego dnia sforwardowali to do władz wydziału i miał postępowanie dyscyplinarne.

Odpowiedz
avatar konto usunięte
11 13

U mnie było śmieszniej . Zajęcia online - prawie 400 osób na roku. Teams przy takiej ilości regularnie wywalał ludzi - część nie słyszała, część nie widziała, część nie mogła się połączyć. Ten sam problem dotykał osoby prowadzące zajęcia, także wiadomo jak to wyglądało. Pewien profesorek prowadził DWA przedmioty. Wymyślił sobie, że egzamin zrobi....ustny. Tak - dobrze czytacie: ustny. Z obu przedmiotów. "Szybko pójdzie, bo to nie więcej jak pięć minut na studenta, to w godzinkę, dwie się obrobimy". Ot, żartowniś się trafił. No i zaczęły się tłumacza: Studenci: - ale panie profesorze, jest nas 400 osób na roku. 5min dla każdego studenta to daje 2 tysiące minut. To jest ponad 33 godziny, a mówimy tu o egzaminie z jednego przedmioty, a przecież też z drugiego chce pan ustny zrobić... Obruszył się. Słuchał nie będzie jakichś nędznych tłumaczeń studenckich. Ma być tak, jak powiedział i koniec. Nadszedł dzień egzaminu. Mija godzina, dwie, trzy czwarta ma się ku końcowi. I pada takie pytanie: S: panie profesorze, dzisiaj wszystkich nie zdążymy, a nie ma sensu, żeby cały rok siedział online, może pan powie na której grupie skończymy dzisiaj? P: no dobrze...tak, tak....to ile was jest i na czym skończyliśmy? S: No teraz kończymy grupę czwartą, a nas w sumie 16 grup jest... P: CO? ILE WAS JEST? S: No tak jak panu profesorowi mówiliśmy - nas jest prawie 400 osób, 16 grup ćwiczeniowych..... P: KŁAMSTWO !!! NIKT NIC NIE MÓWIŁ ILE WAS JEST. Nie...tak rozmawiać, to my nie będziemy! Domyślacie się jak to wyglądało: odpytywał potem na raty trochę tu parę osób, trochę tam. Potem jeszcze poprawki. W sumie egzaminowanie zajęło mu jakiś miesiąc. Ot uczelniana rzeczywistość.

Odpowiedz
avatar konto usunięte
6 8

@Lobo86: szokuje, jak można nie wiedzieć ilu sie ma studentow

Odpowiedz
avatar konto usunięte
3 5

@maat_: ano można. Leży przed typem na biurku sterta dokumentów uczelnianych i nawet się nie fatyguje, żeby choć okiem rzucić. Weź to sprawdzaj - listy obecności, wnioski, zadane prezentacje/eseje/opracowania. Każdy student to minimum kilkanaście kartek papieru na jeden przedmiot, a jak pisałem to nas prawie 400 tylko na jednym roczniku. A facet wykłada chyba 3 czy 4 przedmioty na przynajmniej dwóch kierunkach. Poziom naszej edukacji - w tym wyższej - jest na bardzo, ale to bardzo niskim poziomie. O ile jakiś prowadzący zrobi prezentację na zajęcia, to często są to kopiuj-wklejki z netu, często z brakami w interpunkcji, różnymi formatowaniami itp. Na palcach jednej ręki z reguły można policzyć nauczycieli, którzy widać, ze się starają, że im zależy i nie odstawiają popyliny. Taki przykład - robię kursy online na różnych światowych uczelniach i nie tylko. Kończę właśnie taki komercyjny kurs. W sumie kilkanaście osób z 8 krajów świata. Wszelkie pytania kursantów o materiały, prezentacje, źródła, z których prowadzący czerpią to jest jedna odpowiedź: no pewnie, że damy wam nagranie z zajęć. No pewnie, że damy wam wszystkie prezentacje, badania, artykuły. Dostaniecie wszystko, bo przecież za to zapłaciliście. Egzamin końcowy? Spokojnie - jeszcze zrobimy bezpłatne zajęcia ze dwa razy (raz już miałem) i wprowadzimy stałe godziny konsultacji online, a egzamin zrobicie online kiedy kto będzie chciał, bo wiemy, że przez pandemię i kulejącą gospodarkę jest ciężko i stresująco. Podejście polskie: Drodzy studenci - od razu zaznaczam, że prezentacji nie dostanie, nie możecie robić zdjęć, zrzutów ekranu i nagrań w jakiejkolwiek formie. Na jakiekolwiek pytania odpowiedzi są dwie. Albo "nie wiem', albo mniej więcej tak, jak u bohaterki historii. Oczywiście - są wyjątki, ale generalnie zasada jest właśnie taka.

Odpowiedz
avatar Ursueal
0 4

@Lobo86: porównaj sobie warunki pracy na uczelniach światowych i polskich, a od razu zrozumiesz, dlaczego w Polsce nie chce się nikomu. Tylko niechciejstwo nie usprawiedliwia łamania czyichś praw i rozwiązywania swoich problemów kosztem tych, którzy są najsłabsi w systemie. Po doświadczeniu pracy jako praktykantka na małej, lokalnej uczelni w Skandynawii i zobaczeniu, w jakich warunkach pracowałabym jako adiunkt na wielkiej uczelni ojczystej stwierdzam, że zmuszona do pracy w szkolnictwie wyższym wybrałabym bycie praktykantką do usranej śmierci.

Odpowiedz
avatar konto usunięte
0 4

@Ursueal: nie zgodzę się, bo warunki (dla nauczycieli akademickich) wbrew pozorom są zajebiste. Przynajmniej w dużych miastach. Oprócz stawki godzinowej liczonej w krotnościach minimalnych krajowych masz 3 lub 4 cyfrowe stawki za pomyśle obrony prac licencjackich i magisterskich. Reszta wynika z lenistwa i zacofania władz uczelni, które często-gęsto prowadzone są przez staruchów, którzy karierę robili w latach 80tych i 90tych i na tym etapie się zatrzymali. U mnie woleli dyskutować nad zasadnością zwiększenia limitu % antyplagiatu niż nad tematami, które są topowe obecnie na świecie, a których nikt na mojej uczelni nawet nie porusza w najmniejszym wymiarze, bo wymagałyby badań innych niż zrobienie darmowej (i najczęściej gównianej) ankiety przez neta. Tak samo jak woleli podnieść czesne zamiast zatrudnić kogoś od ogarnięcia dotacji. Najmniejsza linia oporu i sobiepaństwo to ewidentnie niepisane prawo naszego szkolnictwa niezależnie od stopnia nauki. Mając porównanie jak to wygląda na światowej czołówce i jak to wygląda u nas....no powiem szczerze, że szczęka mi opada. Dno dna i dwa metry mułu to naprawdę mało powiedziane. Bo nawet jak są prowadzone jakieś sensowne prace badawcze, to kompletnie leży i kwiczy ich późniejsza aplikacja przemysłowa/komercyjna.

Odpowiedz
avatar Ursueal
3 5

@Lobo86: moment... a ile lat i na której na uczelni przepracowałeś w takich zajebistych warunkach? I na jakim stanowisku? Minus 5 jako nadrektor? Jako adiunkt dostawałabym niecałe 3.5 tysiąca netto, licząc z wysługą lat może 3600. Jako adiunkt, bo często zdarza się, że świeżo po doktoracie dostaje się stanowisko asystenta na rok, dwa albo nawet trzy, bo uczelnia nie ma pieniędzy/wolnych etatów dla adiunktów, czyli zarobki są niższe. Trzykrotność minimalnej krajowej dla kogoś po doktoracie to śmieszna krotność, a i tak mowa tu o wariancie optymistycznym. Warunki, w jakich musiałabym pracować, gdybym zdecydowała się wystartować w konkursie na adiunkta? Umowa: zatrudnienie na rok, później znowu dwa razy na rok, dopiero czwarta umowa będzie na czas nieokreślony, ale proszę się liczyć z tym, że będzie ograniczenie etatu do 3/4. Gabinet: 12 metrów kwadratowych (pierwsza piątka, jeśli chodzi o wielkość gabinetów w budynku), dzielony z 9 innymi osobami, 3 biurka i fotele na wszystkich, dla siebie miałabym 1 szufladę bez zamka. Długopisy, notatniki, spinacze, segregatory proszę załatwiać we własnym zakresie. Dwa regały i jedna szafa pełne rzeczy emerytowanych/awansowanych pracowników wciąż "obecnych duchem", których oni nie chcą zabrać. Szafa bez zamka, nie ma gdzie chować choćby głupich prac studentów (praca oceniona podlega ochronie szczególnej jako zawierająca informacje o postępach edukacyjnych i nie mogę jej zostawić na parapecie, biurku ani w żadnym innym miejscu, gdzie ktokolwiek postronny by ją zobaczył). W gabinecie 1 komputer z Windowsem XP (w 2019 roku!), nowszego sprzętu nie będzie przez następne 3 lata, bo nie. Drukarka z roku 1999, przydziałowa ryza papieru na gabinet rocznie, czyli mam dla siebie 50 kartek. Ksero do pracy dla siebie lub studentów za własne pieniądze, bo sekretariat nie kseruje pracownikom innych rzeczy niż dokumentacja służbowa. Internet - własny, eduroam w budynku istnieje teoretycznie, bo ściany ekranują, a repeaterów sygnału wifi nie będzie. Dla studentów przychodzących na dyżury w pokoju jest jedno krzesło - pisać będzie musiał na kolanach albo przy biurku, które mu sama zwolnię (jeśli akurat wypadnie moja kolej siedzenia przy nim). Czajnik - prywatny - stoi na podłodze, behapowiec od zawsze udaje, że nie widzi, kubki w szafeczce łazienkowej, którą przyniosła kiedyś asystentka. Wieszak na płaszcze też prywatny, przyniesiony przez starszego doktora. Biblioteka: dostęp do czasopism on-line tylko z komputerów w czytelni, bo licencje są wykupione na stanowisko. Obowiązują limity i zapisy, pierwszeństwo mają profesorowie, więc może się okazać, że jeśli w danym roku można przeczytać 300 artykułów w bazie, to zanim zacznie się nowy rok akademicki dawno będzie po ptakach. Drukować ani udostępniać w żaden inny sposób studentom nie można, bo umowa licencyjna z dystrybutorem na to nie pozwala. Pierwszeństwo w dezyderatach mają profesorowie, żadnych nowych prenumerat się nie przewiduje, proszę korzystać z rzeczy w OA. Kupowane są przede wszystkim rzeczy z publikacjami naszych pracowników, proszę zapomnieć o drogich tytułach z egzotycznej zagranicy, z której tylko pani będzie korzystać, my nie śpimy na pieniądzach. Zajęcia: grafik układany jest odgórnie, sprzęt laboratoryjny dla studentów jest ścisłego zarachowania, najlepiej proszę w ogóle go nie używać, odczynników tak samo. Pierwszeństwo w korzystaniu z aparatury mają pracownicy, więc nikt nie zagwarantuje, że na zajęcia ze studentami będzie pani miała wolne maszyny, kto to widział, w dupie się poprzewracało. Taaak, moja była promotorka nie zostawiła mi żadnych złudzeń co do warunków, na których miałabym zasilić szeregi wyrobników mojej stołecznej alma mater (nie, żebym jakieś miała, bo pozbyłam się ich na studiach). Mój kuzyn, który jest asystentem z doktoratem na "najlepsiejszym wydziale neofilologicznym w kraju" z zazdrością zauważył, że miałabym dla siebie całą szufladę, bo on musi swoją dzielić z kolegą! Pytam zatem śmiertelnie poważnie: gdzie te

Odpowiedz
avatar konto usunięte
-1 1

@Ursueal: na mojej uczelni płacą dobrze (choć nieterminowo). Jeden z prowadzących też się wypaplał ile dostał od każdej obrony na jednej z czołowych uczelni (państwowych): czterocyfrowo. Z tą ochroną dokumentacji....śmiech. Jak Almamer zbankrutował, to wszystko w budynku zostało. I zostało rozkradzione, a było tam wszystko - prace dyplomowe, indeksy, zdjęcia, adresy, numery dowodów osobistych. Do wyboru - do koloru. To co piszesz o wyposażeniu, to jest generalnie to, o czym pisałem - zamiast zatrudnić kogoś od dotacji, to wolą podnieść czesne i zamiast zainwestować, to przejadają fundusze. Pod tym kątem u mnie jest to samo. Pomoce naukowe? Marazm. Z krzeseł śruby wystają, nawet ekranów do projektorów nie ma, a i same projektory takie, że to woła o pomstę do nieba, choć dziekan nowym mercem jeździ. Te pieniądze są. Ale są na wypłaty dla wybranych, a nie na edukację.

Odpowiedz

Zmodyfikowano 1 raz. Ostatnia modyfikacja: 15 września 2020 o 21:10

avatar Ursueal
0 2

@Lobo86: czterocyfrowe premie, które nie składają się z jedynki i trzech zer zdarzają się, ale za wypromowanie doktoranta. Za wypromowaną magisterkę moja promotorka dostawała 110 zł (maksymalnie 12 prac rocznie), od inżyniera 90 (limit jak w poprzednim punkcie), ale pod warunkiem, że obrony były w pierwszym terminie. Jak się wszystko doda, to owszem, wyjdzie przyzwoita trzynastka. Te stawki i tak są wysokie w skali kraju - na wielu pewueszetkach promotor dostaje np. 400 za wszystkie prace łącznie. Recenzenci stale prosili, żeby pisać jak najkrócej i jak najprościej, bo oni recenzują za darmo, a przewodniczący komisji dyplomowej za każdą obronę dostawał 6,40 zł. Normalnie raj, biorę z pocałowaniem ręki. Powtarzam pytanie, bo ścięło je w poprzednim komentarzu: gdzie, na których uczelniach są te zajebiste zarobki? Napisz, będę aplikować. Na uczelniach można świetnie, ba, rewelacyjnie zarabiać. Tylko na każdego takiego zarabiającego kokosy musi przypadać kilkuset, jak nie kilka tysięcy ludzi, którzy zwyczajnie będą klepać biedę w niedofinansowanym systemie jadącym na tradycji, godności i wstydzie, że się jest biednym, więc się o tym głośno mówić nie będzie. Gdyby uczelnie były rajem, to akcje w stylu "nakarm swojego doktoranta" zwyczajnie nie miałyby miejsca.

Odpowiedz
avatar konto usunięte
-2 2

@Ursueal: "czterocyfrowe premie, które nie składają się z jedynki i trzech zer zdarzają się, ale za wypromowanie doktoranta." Zależy od uczelni i zależy od danego promotora/nauczyciela - na jaką ujnie się zgadza i na ile swoim dorobkiem może się potargować. "Powtarzam pytanie, bo ścięło je w poprzednim komentarzu: gdzie, na których uczelniach są te zajebiste zarobki? Napisz, będę aplikować" Napisałem już i tak za dużo, aby bez żadnych konsekwencji podawać nazwy uczelni. Zarobki są, a przynajmniej mogą być naprawdę dobre. Tylko musisz być....'z rodziny'. Inaczej faktycznie klepiesz biedę. Ale właśnie to o to chodzi - o powszechny nepotyzm i januszowanie, a nie o rzeczywisty brak pieniądza, bo środków jest bez liku. I choć możliwych źródeł jest multum, to na mojej uczelni nikt o nich nie słyszał, a nawet jeśli, to temat nigdy nie wypłynął szerzej. Wyobrażasz to sobie? WUM, budżet jednego tylko projektu badawczego ma na 30mln zł. Myślisz, że profesorkowie zaangażowani w to, biedują na minimalnych stawkach? Praca na uczelni, to nie tylko 'zajęcia szkolne'. Tylko większość uczelni właśnie ogranicza się jedynie do nich, a w ogóle nie prowadzi badań własnych i/lub nie współpracuje z przemysłem (w jakiejkolwiek jego formie). OPUS - 460 mln zł PRELUDIUM 18 - 32 mln zł SONATA 15 - 130 mln zł PRELUDIUM BIS - 47mln zł Laureaci SONATINY 4 mają już w samych założeniach projektu zagwarantowane do 18tyś zł miesięcznie wynagrodzenie i gwarancję zatrudnienia 24-36 miesięcy i to jest dla młodych doktorów (z tytułem posiadanym do max 3 lat). To są przykładowe fundusze rozdane tylko w tym roku. A tego jest więcej. W zeszłym roku rozdano 13,3 MILIARDA w postaci różnych subwencji i dotacji na działalność naukową (różną, bo tu były i PANy wszelakie). No nie wiem....mało? Jeśli o takich rzeczach nie wiesz, nie słyszałaś, nie spotkałaś się, no to faktycznie możesz żyć przeświadczeniem wiecznej biedy....

Odpowiedz
avatar Ursueal
2 2

@Lobo86: nom... PRZYKŁADOWE to świetne słowo. Odpowiedz mi KONKRETNIE na poniższe pytania, to może zwątpię w to, że nie masz zielonego pojęcia o tym, o czym mówisz: 1) ile grantów pozwalających na samodzielne utrzymanie się dostałeś w życiu? 2) ile razy zmieniłeś uczelnie jako miejsca zatrudnienia na stanowiskach naukowo-dydaktycznych? 3) jakie masz ratio zdobytych grantów, w których w ogóle miałeś zapewnione wynagrodzenie? 4) ile lat utrzymywałeś się z badań projektowych? Na któreś z tych pytań odpowiedź brzmi inaczej niż "zero"?

Odpowiedz
avatar Zlociutki
6 8

Piekne, az normalnie kibicuje tym studentom

Odpowiedz
avatar misiafaraona
11 11

Bardzo chciałabym wiedzieć co udało im się załatwić.

Odpowiedz
avatar konto usunięte
6 6

Wieczna komuna, siedlisko sobiepanków! Bardzo dobrze! Niech walczą

Odpowiedz
avatar Bryanka
6 6

Młodym ludziom gratuluję żelaznych jaj :D

Odpowiedz
avatar Cylindryk
1 1

Mamy marzec. Coś się rozwinęło w temacie? :)

Odpowiedz
Udostępnij