Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

piekielni.pl

Pokaż menu
Szukaj

Historia o pani Kasi, mamie bliźniaczek, którą spotkałam na porodówce, wyszła długa…

Historia o pani Kasi, mamie bliźniaczek, którą spotkałam na porodówce, wyszła długa jak wąż, więc podzieliłam ją na dwie, tu pierwsza część: https://piekielni.pl/86493

5. Zabawnie też słuchało się jej opowieści. W miarę upływu czasu spędzonego w szpitalu, wszystko co mówiła, mocno ewoluowało. Często jednego dnia zawzięcie spierała się np. ze mną w jakimś temacie, żeby nazajutrz, jakby nigdy nic, innej kobiecie (obecnej w czasie naszej wcześniejszej rozmowy) przedstawić mój punkt widzenia jako własny :) Co do samego faktu urodzenia bliźniąt też mocno zmieniała zdanie: pierwszej nocy, gdy wszystkie się obudziłyśmy po jej przybyciu na salę, oraz gdy rozmawiała przez telefon, mówiła, zgodnie z rzeczywistością, że dowiedzenie się o drugim dziecku w czasie porodu, było dla niej olbrzymim zaskoczeniem. Przy obiedzie już twierdziła, że ona się w sumie spodziewała bliźniąt. Drugiego dnia po porodzie, przy mężu, napomknęła "a pamiętasz kochanie jak w X miesiącu ciąży się śmiałam, że może będzie dwójka?" (jakoś nie pamiętał..). Kolejnego dnia rano stwierdziła, że od początku trzeciego trymestru podejrzewała, że urodzi bliźnięta, żeby już popołudniu zmienić zdanie, i powiedzieć, że ona od szóstego miesiąca wiedziała, że jest w ciąży bliźniaczej. Od czwartego dnia, aż do wypisu, twierdziła, że ona od początku była pewna, że urodzi bliźnięta :D


6. Kolejną irytującą rzeczą były odwiedziny jej gości. Do każdej z nas regularnie przychodził ojciec dziecka, to oczywiste. Od czasu do czasu wpadały też inne osoby, jednak każda z nich starała się spędzać jak najmniej czasu na sali, można było spokojnie wyjść na korytarz, gdzie były ławki, krzesełka, a nawet kilka stolików. Natomiast goście naszej gwiazdy, w zdecydowanej większości zachowywali się jakby wpadli do niej do domu na kawkę. I o ile mogłybyśmy jeszcze od biedy wybaczyć im, że nie wiedzą jak się zachować, o tyle mocno irytował nas wszystkie całkowity brak reakcji z jej strony, tym bardziej, że prosiłyśmy ją o zapanowanie nad gośćmi, oraz to, że siedzieli u niej naprawdę długo. Jednego razu przyszło do niej osiem (!) osób dorosłych + jeden chłopiec, na oko miał ze 3-4 lata. Żeby usiąść, przynieśli sobie dwa krzesła z korytarza, bo na sali były tylko trzy luźne (reszta "przypisana" do łóżek), a pozostali usiedli na łóżku. Sama ich liczba powodowała, że nie można było się swobodnie poruszać, do tego jeszcze zachowywali się bardzo głośno, śmierdzieli fajkami (bo przecież tuż przed wejściem na oddział położniczy trzeba koniecznie wypalić papierosa, a w czasie wizyty kilka razy iść zapalić, razem ze świeżo upieczoną mamą...) Mały z kolei nudził się jak mops (świetnie go rozumiem, też za dzieciaka nie znosiłam odwiedzać kogoś w szpitalu), więc najpierw marudził, a jak dorośli go olewali, to zaczął biegać, wrzeszcząc, i potrącając zarówno ludzi, meble, jak i łóżeczka z noworodkami, i zaglądał wszędzie gdzie się dało. Osobiście odganiałam go, jak zaczął mi grzebać, upaćkanymi czekoladą łapkami, w torbie z ciuszkami dla mojej córy, a później w szafce przy łóżku dziewczyny z naprzeciwka. Trochę mi go było szkoda (choć ogólnie za dziećmi nie przepadam), próbowałam nawet go czymś zająć, ale był strasznie pobudzony, a ja dodatkowo średnio umiem zajmować się obcymi dziećmi, więc po chwili znów radośnie demolował otoczenie, na co żadna z osób z którymi przyszedł zupełnie nie zwracała uwagi... Siedzieli na oddziale ponad 6 godzin (była sobota), w międzyczasie skład się trochę zmienił, bo część poszła, inni przyszli, też z chłopcem w podobnym wieku, jakimś jego kuzynem, więc chociaż mały szatan zajął się czymś innym niż robienie rozpierduchy... Na szczęście nie cały ten czas spędzili na sali, bo po około godzinie przyjechał mój mąż. Sama zamierzałam się już odezwać, ale mnie uprzedził. Jednak jego sugestia, żeby się może przenieśli na korytarz, nie odniosła spodziewanego skutku, a jedynie lekkie poruszenie, zakończone poprzysuwaniem krzeseł bliżej łóżka Kasi. Poprosił więc o interwencję położną. Jak weszła i zobaczyła, że jedna dziewuszka poleguje w kurtce na łóżku, dwie inne na nim siedzą, oba dzieciaki mają smarki niemal do pasa, i ogólnie ile tam jest osób, to wygoniła ich w trzy sekundy, a potem jeszcze opieprzyła panią Kasię z góry na dół. Mimo to co jakiś czas wracali, w mniejszych grupach, posiedzieć w sali. Szczęściem chociaż dzieciaki wolały zostawać wtedy na przestronnym korytarzu, niż kisić się w sali... Niestety ta sytuacja nie dała kobiecie do myślenia, i nadal traktowała wspólną salę jak własny salon. Zwracałyśmy jej na to uwagę nie raz, i nie raz same prosiłyśmy jej gości, żeby na chwilę wyszli z sali. Wiecie, to takie niezbyt komfortowe, kiedy musisz nakarmić dziecko, czy użyć laktatora, a 1,5m od ciebie siedzi kilka zupełnie obcych osób. Poza tym był grudzień, okres w którym sporo osób kicha, prycha, i rozsiewa w koło zarazki, a byliśmy w końcu w szpitalu położniczym, do jasnej, a nagłej ... !

Jej mąż, choć całkiem sympatyczny, miał irytujący zwyczaj siedzenia przy żonie i córkach tak długo, jak to tylko możliwe. Z jednej strony się nie dziwię, bo musiał wiedzieć jak jego żona "opiekuje" się dziećmi, a dodatkowo był absolutnie zafascynowany dziewczynkami. Nie byłoby nic złego w jego długich wizytach (sama ze dwa razy żegnałam męża przed 22, kiedy przyjeżdżał po pracy, inni ojcowie też nie raz przychodzili późno, i zostawali do podobnych godzin), gdyby nie fakt, że cały ten czas siedzieli w sali. Ja z mężem, jeśli był u mnie dłużej, siadaliśmy zwykle w takim jakby przedsionku, czasowo zamkniętym od zewnątrz, gdzie nikomu nie wadziliśmy, położne same zachęcały do siedzenia w tym, i innych ustronnych miejscach na korytarzu, żeby nie przeszkadzać innym kobietom na salach. Częstym widokiem na korytarzu były więc pary szepczące nad łóżeczkiem, w jakimś odosobnionym kącie. Mąż pani Kasi natomiast cały swój wolny czas spędzał przy żonie leżącej w łóżku, a potrafił wyjść ze szpitala tuż przed północą (o północy zamykano drzwi, gdyby nie to, pewnie siedziałby dłużej). Na to też zwracałyśmy im uwagę, co drugi dzień, bo działało tylko do kolejnej wizyty... Jemu nawet było trochę głupio, czasem próbował wyciągnąć żonę na korytarz, ale ona przecież nie będzie łazić, jak może leżeć. Co z tego, że reszta "współlokatorek" chciałaby iść spać...


7. Na koniec temat nieco może kontrowersyjny, i w zasadzie indywidualny dla każdej mamy, ale i tak go poruszę. Pani Kasia jeszcze w ciąży postanowiła, że nie będzie karmić piersią. Ok, jej decyzja. Tylko nie kumam zupełnie po co, zamiast zwyczajnie powiedzieć "nie chcę i nie będę tego robić", próbowała zrobić z siebie przed nami męczennicę, bo "ona by tak chciała, ale nie może, bo przyjmuje jakieś tam leki" (swoją drogą zastanawiałam się przez chwilę co takiego strasznego bierze, bo sama przyjmuję pewien mocno uzależniający specyfik, a mimo to mogłam karmić piersią, musiałam tylko odpowiednio pokierować procesem odstawiania dziecka, kiedy przechodziło na mleko modyfikowane) Niestety kłamstewko wyszło na jaw przy pierwszym obchodzie, i od tamtej pory, choć nikt jej o to nie indagował, mówiła, że nie będzie karmić, bo to długo trwa, jest bolesne, i potem ciężko odzwyczaić dzieci od piersi. Lekarze i położne parę razy prosili wręcz, żeby, jeśli nie chce karmić bezpośrednio z piersi, to przez pierwsze 3-4 doby choć odciągała siarę laktatorem (udostępnianym przez szpital). Prosili, bo siara, czyli mleko produkowane w piersiach przez pierwsze 3 do 6 dób od porodu, to dla noworodka taki turbo-dopalacz, który ma niebagatelny wpływ na rozwój odporności i układu trawiennego malucha. Ale Kasia tak się zafiksowała na swoich argumentach przeciw karmieniu, że nie przyjmowała do wiadomości, że odciągnięty pokarm podaje się butelką, więc ani to nie boli, ani nie trwa długo, ani nie trzeba dziecka od niczego odzwyczajać. No cóż, jak pisałam, jej decyzja, choć ja jej ani nie rozumiem, ani nie popieram (ale toleruję).


Po wyjściu pani Kasi do domu, wszystkie odetchnęłyśmy, a myśląc o bliźniaczkach pocieszałyśmy się faktem ,że ojciec jest w nich absolutnie zakochany, i od pierwszego dnia widać było, że dziewczynki będą jego księżniczkami, i krzywdy im zrobić nie da. Naprawdę przyjemnie było obserwować z jakim zapałem i radością się nimi zajmuje, zwłaszcza widząc jaki kontrast stanowi to względem zachowania matki. Ale i tak trochę im współczuję. Tym bardziej, że rozmawiałam z dwoma najstarszymi braćmi, i choć Kasię kochają, to jednak sami twierdzą, że bardzo oględnie mówiąc, nie jest najlepszą matką na świecie. Nie spodziewałam się, że spotkam tam aż tak piekielną osobę, że mimo upływu czasu, i wszystkiego co się od tamtej pory wydarzyło, nadal pamiętam wszystko tak wyraźnie. I zdaję sobie sprawę, że nie ma matek idealnych, i do każdej, ode mnie zaczynając, można się o coś przyczepić, ale w porównaniu z Kasią, wszystkie >normalne< matki, to dosłownie mistrzynie świata i okolic. Nie da się w takiej historii wiernie oddać charakteru takiej osoby, ale cieszcie się, że nie mieliście z nią styczności...

*karetkę wezwaliśmy kiedy jeszcze miałam nadzieję, że dzięki temu zdążę do szpitala, bo autem nie było na to szans, akcja rozwijała się ekspresowo (poza tym nie bardzo byłabym w stanie do niego dojść, po wszystkim to już inna sprawa, czułam się wręcz fantastycznie), ale poród był błyskawiczny, więc pogotowie dojechało dosłownie dwie minuty po urodzeniu się mojej córki, więc zawieźli nas do szpitala.

by anulla89
Dodaj nowy komentarz
avatar konto usunięte
0 6

Zapytam drugi raz, jak długo byłąs Ty i piekielna w szpitalu? bo opisujesz jakby to trwało przynajmniej tydzień, a przy naturalnym, niepowikłanym porodzie i zdrowych noworodkach nikt tak długo nie trzyma matki z dzieckiem na położniczym Nie sądze, abyś konfabulowała, ale na pewno mocno podkoloryzowałaś historie.

Odpowiedz
avatar anulla89
1 3

@nursetka: Odpowiedziałam już pod drugą częścią: ja byłam 10 dni (poród w domu + sprawdzenie reakcji dziecka na moje leki), a pani Kasia 7(poród bliźniaczy + przysłali do niej psychologa, ale co z tego wynikło nie wiem, a przysłali, bo "olała" ciążę od strony medycznej, i koedyś leczyła się psychiatrycznie)

Odpowiedz
avatar Tolek
0 4

No to wyjaśnia to leczenie psychiatryczne jej postępowanie. Ale zamiast obtańcować całe to towarzystwo, co się do niej zwalało, to i Ty, i reszta pań siedziałyście jak myszki pod miotłą. Ja na Twoim miejscu wyraźnie i dobitnie zwrócił bym uwagę, a gdyby to nie pomogło, to w krótkich żołnierskich słowach obsobaczył i poszedł do ordynatora, a oprócz tego złożył pisemna skargę na bezczynność personelu. Bo jak pisałaś tylko jeden raz położna zwróciła uwagę i to ze skutkiem. Tak dać się terroryzować jakiejś wariatce i jej rodzinie, to naprawdę ŻENADA.

Odpowiedz
avatar Armagedon
2 6

A ciekawam, w jakim wieku była ta kobieta, skoro jej najstarszy syn miał 25 lat? Bo nawet gdyby urodziła go mając lat 15 (co jednak jest mało prawdopodobne) - to sama miałaby czterdziestkę. Ale, zapewne, bliżej jej było do 45.. Co, z kolei, pozwala domniemywać, że "bieżącej" ciąży pani Kasia raczej nie planowała. Może nie chodziła do lekarza licząc na to, że nie donosi? A tu - niespodziewajka, nie dość, że donosiła, to jeszcze - okazało się - dwojaczki. Też chyba na jej miejscu nie byłabym wulkanem energii i gejzerem szczęścia. Podejrzewam, że kobieta miała zwyczajną deprechę, czemu się ZUPEŁNIE nie dziwię. Jeeeżu, córki w wieku 15. lat, a matka na emeryturze. Już se nie odetchnie kobita, a SWOJEGO życia to do końca życia raczej miała nie będzie. Chyba też bym się zagrzebywała w bety i udawała że mnie nie ma.

Odpowiedz
avatar anulla89
1 3

@Armagedon: Od tej strony w sumie tego nie rozważałam, może i masz rację. Choć z drugiej strony zupełnie nie wyglądałana załamaną, smutną, czy przestraszoną, ale może dobrze się maskowała? Jednak kobieta w jej wieku chyba ogarnia antykoncepcję, twierdziła, że ciąża była zamierzona, ale nie wiem czy można jej wierzyć. A z wiekiem trafiłaś niemal idealnie, bo pierwszego syna urodziła mając 16 lat. Potem chwila przerwy, i kolejni synowie mają 21, 19 i 18. Około 10 lat temu straciła też jedno dziecko, właśnie tą upragnioną córkę, dlatego twierdziła, że bardzo się cieszy z dwóch córek, ale czy cieszy się naprawdę nie umiem stwierdzić. Za to ojciec rzeczywiście aż promieniał z radości.

Odpowiedz

Zmodyfikowano 1 raz. Ostatnia modyfikacja: 27 kwietnia 2020 o 15:17

avatar Armagedon
1 3

@anulla89: "w pierwszej ciąży, również bliźniaczej, do lekarza chodziła, a i tak jedno z dzieci nie przeżyło." Czyli ten najstarszy syn jest z bliźniaków? Potem jeszcze trzy ciąże z chłopcami, jedna z dziewczynką, która nie przeżyła, a teraz kolejna z dwiema córkami. Podsumowując. Sześć ciąż, osiem porodów, dwa pogrzeby. Nawet jak na czterdziestolatkę - to aż nadto. Miała prawo się zdołować. A to, że małżeństwo przetrwało należy zaliczyć na plus. Przy tak wczesnym rodzeniu pierwszego dziecka - to rzadkość.

Odpowiedz
avatar anulla89
-2 4

Armagedon: Szczerze mówiąc, to nie wiem, czy pierwsze bliźniaki były tego faceta, ale pozostałe dzieci napewno. Owszem, męża miała sympatycznego, i przetrwanie ich małżeństwa rzeczywiście jest do pozazdroszczenia, bo sama znam pary które rozpadały się z dużo bardziej błahych powodów. Choć statystyki też przemawiają na jej korzyść, bo rzadziej rozpadają się małżeństwa niezamożne, wielodzietne, katolickie i o konserwatywnych poglądach, czyli dokładnie takie jak jej. Po zastanowieniu doszłam downiosku, że gdybym nie poznała jej osobiście, to może i trafiłaby do mnie wersja, że jej zachowanie było efektem ciężkiego życia. W końcu zwykle, nawet nieświadomie, ale jednak mierzymy ludzi własną miarą, i postrzegamy przez pryzmat własnych doświadczeń i przemyśleń. Ale poznałam ją osobiście (może nie jakoś świetnie, jednak babka była nawet bardziej gadatliwa ode mnie, co jest dość trudne ;) , więc zdążyłam poznać jej zdanie i tok rozumowania na wcale sporo tematów) i powiem ci, że to była naprawdę prosta kobieta, z prostym podejściem do życia, i raczej szczątkową, a czasem wręcz udawaną wrażliwością. Miała np. bardzo złe zdanie o wszelkich "intelektualistach", wyznając zasadę, że >tylko i wyłącznie< praca fizyczna ma jakąkolwiek wartość. Sporo podobnych mądrości życiowych zdążyła wypowiedzieć w ciągu tego tygodnia który z nią spędziłam. Jedna z nich świadczy o tym, że raczej nie jest typem wrażliwej kobiety, dla ktorej strata dziecka jest osobistą tragedią, bo kiedy raz poruszyłyśmy ten temat (oprócz Kasi jeszcze dwie dziewczyny miały takie doświadczenia), to uznała, że przesadzają, bo straciły po jednym dziecku, a ona dwójkę, i jakoś nie rozpaczała, a przecież powinna dwa razy bardziej niż one, a poza tym każda z nich w końcu i tak doczekała kolejnego dziecka, więc o co ta cała drama. Dodała jeszcze, że najwyraźniej Bóg "oddał" im ich utracone dzieci, dlatego ona urodziła teraz bliźniaki, bo w końcu straciła dwójkę dzieci, i to wyraźny dowód na boską sprawiedliwość... A na koniec stwierdziła jeszcze, że przecież te dwie dziewczyny są jeszcze młode, więc zdążą jeszcze urodzić wiele dzieci... I zdecydowanie nie była to udawana kreacja pt. "patrzcie jaka jestem twarda", tylko jej prawdziwy pogląd na kwestię poronienia. Tym co "gryzło" mi się z obrazem prostej, pobożnej kobiety, było to, że za nic nie potrafiła przyznać się do błędu, albo uznać czyjejś racji wprost, i miała o sobie mocno zawyżone mniemanie, przez co olewała i próbowała traktować z góry pozostałe położnice. Jej racja zawsze była dla niej "najmojsza", nawet jeśli została cichaczem przejęta ze światopoglądu sąsiadki z sali. Choć może to akurat nie takie dziwne, biorąc pod uwagę, że sporo "katolików na pokaz" ma podobne podejście do ludzi...

Odpowiedz
avatar anulla89
3 5

@Armagedon: A tak na marginesie dodam, że choć nie zawsze się z tobą zgadzam, to zawsze z zaciekawieniem czytam twoje komentarze, bo często potrafisz spojrzeć na coś z zupełnie innej strony, a to cenna umiejętność.

Odpowiedz
avatar Armagedon
1 1

@anulla89: Dzięki.

Odpowiedz
Udostępnij