Takatamtala i jej historia o złamaniu tajemnicy lekarskiej przypomniała mi historię opowiedzianą przez moją mamę.
Wydarzyła się ona za jej czasów panieńskich, czyli obstawiam drugą połowę lat sześćdziesiątych lub początek siedemdziesiątych.
Mamę zaczął podrywać jakiś tam facet, a że ona panna, a on wydawał się do rzeczy, to poszła z nim raz czy drugi na kawę czy dansing.
Zorientowała się też zupełnie przypadkiem, że ów kawaler jest pacjentem przychodni, w której pracowała. Niewiele myśląc poszła do kumpeli z kartoteki, wyjaśniła sprawę i kilka minut później siedziała z nosem w teczce swojego amanta.
Nieetyczne?
Na pewno.
Ale z teczki "rodzinnej" dowiedziała się, że amant to nie do końca kawaler, bo ma żonę i dzieci. Na dodatek z wiernością też kruchawo, bo leczy się na "wstydliwą" chorobę, o której nie wie żona.
Mama znalazła jakieś tam babskie wymówki by się z "kawalerem" więcej nie spotykać.
Tak więc swobodne podejście recepcjonistki do tajemnicy lekarskiej uchroniło być może moją mamę od długiej i niesympatycznej terapii antybiotykowej.
Z jednej strony moralnie wątpliwe, z drugiej - ratujące zdrowie.
W której przychodni kiedykolwiek w kartę choroby wpisywano czy się jest w małżeństwie czy nie?
Odpowiedz@starajedza: karty były wspólne. Ja też miałam kartę z rodzicami. Nawet jak już byłam dorosła, to prosiłam o swoją kartę z kartą mamy. Dopiero prywatyzacja to zmieniła. Może dlatego że to była tzw. mundurowa przychodnia, więc trzeba było mieć przywileje osoby pracującej w mundurze by móc tam się leczyć.
OdpowiedzZmodyfikowano 1 raz. Ostatnia modyfikacja: 27 lutego 2020 o 18:21
@GoshC: dziwne wg mnie. Ale ja ogólnie mam raczej silne poczucie prywatności.
Odpowiedz@starajedza: jedyne wytłumaczenie to takie, że karty były w folderze osoby posiadającej uprawnienia do korzystania z przychodni mundurowej. W tamtych czasach "mundurówka" to było państwo w państwie.
Odpowiedz@starajedza: Wystarczy podać osobę z którą należy się kontaktować w razie jakiś kłopotów.
OdpowiedzZgadzam się z "jędzą". W tamtych czasach nie było "rodzinnych" kart chorobowych, bo i lekarzy rodzinnych nie było. Dzieci miały swoje poradnie pediatryczne i tam były ich karty. Była też rejonizacja. Możliwe więc, że żona miała swoją kartę chorobową u tego samego lekarza, ale na pewno nie wspólną z mężem. Tajemnica lekarska obowiązywała nawet w PRL. A zdarzało się, że w nagłych sytuacjach (powiedzmy, wysoka gorączka) niezapisany wcześniej pacjent dostawał w rejestracji swoją kartę do ręki i szedł z nią do gabinetu (bo go przyjmowano bez kolejki). Zatem, jeśli matka autorki zdobyła informacje jakie zdobyła, musiała pogrzebać daleko głębiej, niż tylko w karcie. To po pierwsze. Po drugie. Ze "wstydliwą chorobą" nie chodziło się do internisty. Gnało się do wenerologa, ewentualnie do skórnego. Od razu. Skierowanie było zbędne. Zresztą, do wenerologa akurat, również dziś skierowania nie potrzeba. Wobec tego - słabo widzę fakt, by historia "wstydliwej choroby" widniała w karcie u internisty rejonowego. A po trzecie. Skąd pewność, że żona "amanta" o chorobie nic nie wiedziała? W karcie to było zaznaczone? I skąd pewność, że to on był niewierny? To też było w karcie? A może to właśnie żona była niewierna i to ona zaraziła się "wstydliwą chorobą", a potem "trafiła" nią małżonka? Co? Niemożliwe?
Odpowiedz@Armagedon: przekazałam historię, tak, jak ją usłyszałam od mamy. Żadnych poprawek nie zdobędę - mama zmarła prawie pięć lat temu. Akurat w tej przychodni karty były wspólne -moja karta była w karcie mamy. Taka jak napisałam wcześniej, podejrzewam, że ma to związek z dostępem do świadczeń "mundurowych". Z tego co pamiętam, to miałam jedną kartę, którą brałam zawsze że sobą, bez względu na to czy szłam do ogólnego, laryngologa, czy chirurga lub ortopedy. Trochę to dziwnie i niepraktycznie było urządzone w tej przychodni, ale cóż, jakoś funkcjonowało.
Odpowiedz@rodzynek2: jakiCHś
Odpowiedzdlatego: gumki, gumki, gumki!
Odpowiedz@miyu123: nie wiem jak z dostępnością i skutecznością gumek było w Polsce w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Chyba nie za bardzo patrząc na mnie (jestem "wpadką")
Odpowiedz@miyu123: Jakby włożył gumkę, to by przestał być żonaty i dzieciaty?
Odpowiedz@GoshC: powiem Ci szczerze, że widziałam zagraniczne fimy, gdzie, w tych czasach, gumki wykorzystywali w wielu innych dyscyplinach, więc założyłam, że był pełen dostęp.
Odpowiedz@miyu123: w filmach może, ale w Polsce była wtedy głęboka komuna i podstawowych produktów w sklepach nie było. Była za to legalna aborcja na życzenie.
Odpowiedz@miyu123: co innego "Ameryka" a co innego PRL
OdpowiedzPrzestańcie fanzolić. Prezerwatywy były ogólnie dostępne. W kioskach sprzedawano je nawet dzieciom. Moja matka do dziś pamięta jak nazywały się te kondomy. "Eros Alfa". Szło się do kiosku i z niewinną minką mówiło "dzień dobry, tatuś mi kazał kupić erosalfa". I kioskarka sprzedawała, bo myślała, że tatuś sam się wstydził. Wtedy dzieciom sprzedawano nawet papierosy i alkohol. A gumki wykorzystywało się do zabawy. Napełniało wodą i rzucało z balkonu przechodniom pod nogi. Dzieciaki mają głupie pomysły... Czasami to mi się wydaje, że niektórzy PRL wyobrażają sobie jako jedną, wielką, lodową pustynię, gdzie niczego nie ma, tylko wiatr hula po pustych ulicach.
OdpowiedzNajgorsze jest to, że nadal "po znajomości" można wszystko załatwić. A ci, którzy nie robią "przysług" nie są warci koleżeństwa z tymi, którzy chcą ich wykorzystać. Nie. Uniknięcie choroby i kłamliwego skur...la nie usprawiedliwia grzebania w jego kartotece medycznej. Aż się boję do czego dochodzi w USC albo ogólnie w urzędach: "No cześć Zosiu, weź mi sprawdź gościa o numerze pesel: xxxxxxxxxxx. Mówi że nazywa się Jakoś Tam." "No tka kochana, a wiesz, że nie nazywa się Jakoś Tam ale Zupełnie Inaczej i ma żonę, troje dzieci, jest prezesem firmy i z zeznań podatkowych wynika, ze zarabia 3 mln rocznie. Olej żonę, jak zainteresowany to bierz." Czy chcielibyście być tak lustrowani przez każdego "po znajomości" Nie, nie ma na to zgody. nic tego nie usprawiedliwia. Chcesz się czegoś dowiedzieć? Zrób to legalnie i poświęć trochę czasu na to, a nie łam prawo i zmuszaj kogoś do tego samego.
Odpowiedz@Doombringerpl: opisywana przeze mnie historia rozegrała się ponad pięćdziesiąt lat temu, zaryzykowała tym stwierdzenie, że bliżej nawet do sześćdziesięciu. Pojęcie tajemnicy lekarskiej, zwłaszcza wśród personelu szczebla średniego, takich jak moja mama, czy wręcz recepcjonistek, takich jak jej koleżanka było dość płynne. Poza tym dziś mamy szansę dowiedzieć się wszystkiego o potencjalnej drugiej połowie z Facebooka, lindkin, czy paru innych portali. Wtedy takiej możliwości nie było. Bynajmniej nie usprawiedliwiam. Uważam, że obydwie panie, to znaczy moja mama i jej koleżanka zachowały się nieetycznie. Z tej drugiej zrobiła się na starość zresztą straszna plotkara :-)
OdpowiedzNie może być przyzwolenia na łamanie tak ważnego prawa "bo ciotka babci wujka uniknęła złego związku". Nie zgadzam się na przeglądanie moich danych "bo chce się upewnić" przez jakieś ciotki i znajome królika. NIE.
Odpowiedz@minus25: ja też nie. Ale to było ponad pięćdziesiąt lat temu. Wtedy nie przywiązywano aż takiej wagi do zachowania tajemnicy lekarskiej. Właśnie dlatego opisałam to na piekielnych. Bo to zachowanie mojej mamy i jej koleżanki uważam za piekielne i bardzo niestosowne.
Odpowiedza tu juz dalabym znac pani zonie, zupelnie bez zenady np. anonimem
Odpowiedz@bazienka: I to już by było bardzo, ale to bardzo piekielne. Nie dość, że się o mało nie wpakowała w romans z żonatym facetem, to jeszcze ma rozwalać rodzinę.
OdpowiedzWystarczyłoby prawo obligujące do informowania żony/męża o chorobie wenerycznej partnera. Tajemnica tajemnicą, ma chronić pacjenta, ale co z sytuacją gdy to przed pacjentem trzeba chronić otoczenie? Potem taki Saimon Mole zaraża ponoć nawet 100 kobiet HIV.
Odpowiedz