Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

piekielni.pl

Pokaż menu
Szukaj

Miał być komentarz do #77597, ale wyszedłby za długi. Jeździć na nartach…

Miał być komentarz do #77597, ale wyszedłby za długi.

Jeździć na nartach uczyłam się bardzo dawno temu, kiedy byłam małym dzieckiem. Wtedy jeszcze nie było pod każdym stokiem świetnie zaopatrzonej wypożyczalni nart, toteż sprzęt każdy miał skompletowany bardziej na zasadzie "załatwienia" niż kupienia.

W moim przypadku były to cholernie niewygodne buty, których jako czteroletnie dziecko nie byłam w stanie zapiąć (co więcej, nie wiem kto je zaprojektował, ale jedynie silny, dorosły mężczyzna mógł je zapiąć - w tym przypadku akurat instruktor lub mój tata).

Narty to były cienkie, proste dechy, za długie na mnie o jakieś 30 cm (taka moda), upiornie ciężkie. W pierwszym sezonie miałam zajęcia z piekielnym instruktorem, który - daję słowo! - próbował chyba zrobić wszystko abym do końca życia znienawidziła jazdę na nartach.

1. Podchodzenie pod górkę - nie było wtedy wyciągów dla dzieci, tzw. "urwiłapek" czy innych taśmociągów, były tylko wyciągi talerzykowe (i krzesełka, na dłuższych trasach oraz dwuosobowe orczyki, których akurat na tym stoku nie było).

Dla małego dziecka wjazd samodzielnie takim wyciągiem był bardzo trudny, czasem wręcz niemożliwy, szczególnie przez wysokość "talerzyka" - wtedy nie było to przystosowane do małych dzieci, jakaś regulacja była, ale ograniczona. Ale dało się wjechać razem z dzieckiem, co też czynili niektórzy instruktorzy. Ale nie mój! "Żebyś doceniła (wtf?!) zjeżdżanie, najpierw musisz podejść!"- i musiałam zapierdzielać pod górkę z nartami i kijami, w imię nie mam pojęcia czego.

Nie wiem ile te nieszczęsne narty ważyły, ale dla mnie wtedy były ledwo do udźwignięcia i stale się "rozjeżdżały" w rękach. I dodajmy do tego jeszcze kije. Po jednym dniu nienawidziłam jazdy na nartach, instruktora i gór.

2. Wywalanie się. Wiadomo, że jak się ktoś uczy to się wywali nie raz. Ale instruktor śmiał się ze mnie ilekroć się przewróciłam, nie próbował nawet podnosić (akurat podnoszenie opanowałam do perfekcji bardzo szybko), mówił, że inne dzieci, które uczył się tak nie wywalały. Generalnie wieczna krytyka, co sprawiło, że nauki jazdy na nartach mi się odechciało jeszcze bardziej.

3. Szybkość jazdy. Wywalałam się, więc bałam się jechać szybciej, to chyba logiczne. Nie, nie dla instruktora. Mógł mnie jakoś zachęcić do zwiększenia prędkości, prawda? Ale on wolał krzyczeć "Jedź szybciej, inne dzieci w twoim wieku to już śmigały, a ty co". Bałam się, nie chciałam jechać szybciej za nic na świecie.

4. RAZ pozwolił mi skorzystać z wyciągu, oczywiście talerzyk poderwał mnie do góry, przewróciłam się. Co zrobił instruktor? Powiedział "widzisz, jeszcze nie dorosłaś do wyciągu, więc będziesz podchodzić". Nie dał mi szansy, żeby nauczyć się jeździć wyciągiem. Raz się nie udało, to znaczy, że nigdy się nie uda.

5. Przed każdymi zajęciami wpadałam w histerię i ryk. Instruktor rodzicom tłumaczył, że dziecko sobie nie radzi i dlatego tak nie chce się uczyć, ale że nauka nie jest przecież przyjemnością i prędzej czy później polubię jazdę. Jednak po 4 albo 5 zajęciach (już nie pamiętam) uparłam się, że nie pójdę i kropka. Rodzice oczywiście wkurzeni, że dzieciak wybrzydza i marudzi, ale finalnie się zgodzili i tak uwolniłam się od zajęć z tych chamem.

Dodam, że rodzice nie wiedzieli jak wyglądają zajęcia na prośbę instruktora, który był jakimś znajomym (dlatego nie bali się mnie z nim zostawić), bo dzieci przy rodzicach się stresują i generalnie nauka słabo idzie. Oczywiście podzielam tę opinię, ale mimo wszystko powinni zobaczyć jak wyglądają te zajęcia po pierwszym ataku mojej histerii, a nie wierzyć facetowi, że dziecku źle idzie więc zanosi się rykiem.

Rok później miałam już normalną instruktorkę, która pozwalała mi jeździć wyciągiem, uczyła bardzo dobrze, a ja na luzie załapałam o co chodzi w tych nartach i polubiłam jazdę. Na jej zajęciach również moi rodzice nie byli obecni, ale bawiłam się z nią doskonale, nie ryczałam, a z upadków się śmiałam i nikt nie robił z tego tragedii.

Później jeszcze jeździłam w klubie narciarskim, ale to jest temat na oddzielną historię. Obecnie jeżdżę bardzo dużo, bardzo to lubię, ale kiedy wspominam tego pierwszego instruktora to ciarki mnie przechodzą.

narty

by Shineoff
Dodaj nowy komentarz
avatar konto usunięte
4 4

Masakra, zawsze mnie dziwi ta wiara rodziców

Odpowiedz
avatar Etincelle
4 6

Słabo mi. :D Dziecku, które pierwszy raz na nartach stoi, kijki dawać? Kazać podchodzić przez cały czas? Masakra. Chociaż też często zdarza się, że podchodzę kawałek (ale to raz czy dwa, więcej tylko jak jest grupa, która nie wjedzie/nie umie się zatrzymać), ale no... A to porównywanie do innych to już w ogóle jakaś porażka, przecież każdemu by się odechciało jeździć, nawet jak by wszystko na lekcji było w porządku.

Odpowiedz
avatar Shineoff
4 4

@Etincelle: To się działo ponad 20 lat temu, więc metody nauczania z kijami jeszcze jestem w stanie pojąć - tak się uczyło i koniec. Fakt, że te kije mi raczej przeszkadzały niż pomagały i ciągnęłam je za sobą, albo mi się plątały to już inna sprawa i pewnie na bazie tych doświadczeń w XXI wieku uczy się na początku jazdy bez kijów. Mi generalnie ta nauka przeszkadzała, bo za dużo było od razu spraw technicznych i czysto teoretycznych (narta tu, druga tam, balansuj, zegnij nogi pod kątem iluś stopni, kij do przodu, przysiad bla bla bla) zamiast nauki wyczucia i balansu. Swoją drogą jak widzę jak ludzie jeżdżą z kijami, to też się zastanawiam po co im one, zazwyczaj 80% osób na stoku (nie uczących się już) wozi kije za sobą, albo tak nimi macha, że się cała sylwetka po skręcie obraca :D

Odpowiedz
avatar Etincelle
4 4

@Shineoff: to fakt, sporo osób nie wie nawet, jak je trzymać, nie mówiąc o używaniu. Ale to też kwestia tego, że często lekcje kończą się w momencie, kiedy uczeń potrafi zatrzymać się i skręcać, ewentualnie zrobić coś w półpługu, bo tyle im do zabawy wystarczy. I w sumie to chyba normalne, nie wszyscy muszą być mistrzami. :P Ale polecenie ustawienia nóg pod konkretnym kątem... xD Boże, a u nas wszyscy do dzieci wołali tylko "mała/duża pizza" (w sensie, kawałek). :P Chociaż raz jak miałam taką koszmarnie zadzierającą nosa panią, to też mnie poniosło i kazałam jej przenieść dokładnie 80% ciężaru ciała na jedną nogę. ;p

Odpowiedz
Udostępnij