Historia sprzed około 6 lat o piekielnym weterynarzu.
Moja rodzina to "kociarze". Owszem, były lata gdy mieliśmy również psa ale wszyscy zawsze pałaliśmy miłością do kotów. Dom bez kota nie był w pełni domem i już. A jakie to były koty? Zawsze przybłędy, zwykłe bure dachowce lub uratowane przed śmiercią głodową małe kocięta zgarnięte gdzieś podczas wycieczek do lasu.
Któregoś lata przyplątała się do nas kotka już w zaawansowanej ciąży. Szybko wyszło, że ktoś się jej pozbył, bo nie bała się ludzi i gdy wpuściliśmy ją do domu to po napełnieniu brzucha od razu wskoczyła na fotel i tam zasnęła. Z tamtego miotu przeżył jeden kociak (dlaczego tylko jeden to inna historia). Gdy miał on jakieś 4 lata zniknął z domu na kilka dni. Nic niezwykłego. Chociaż był wykastrowany latem lubił się włóczyć i tak znikać. Nagle któregoś dnia został przez nas znaleziony w krzakach. Po szybkich oględzinach wyglądało na to, że miał bliskie spotkanie z samochodem. Nie chcę wdawać się w makabryczne szczegóły, bo nie są ważne dla tej historii. Najważniejsza była decyzja, że nie ma co męczyć kota i trzeba wezwać weterynarza, który go uśpi. Od lat mieliśmy jednego zaprzyjaźnionego ale niestety - wyjechał na urlop. Podzwoniliśmy po i innych lekarzach dla zwierząt i jeden zgodził się do nas przyjechać (już nie pamiętam dlaczego tak zależało nam aby to on do nas przyjechał; prawdopodobnie nie chciałyśmy z mamą męczyć zwierzaka jazdą komunikacją miejską, a w pracy była jedyna osoba w domu mająca auto i prawo jazdy). Ustaliśmy cenę (dość wysoką - cena zastrzyku + koszty dojazdu) i czekałyśmy.
Nasz zaprzyjaźniony weterynarz na przestrzeni lat kilkukrotnie musiał dokonywać eutanazji na naszych zwierzakach. Wyglądało to zawsze tak, że najpierw dawał zastrzyk usypiający i gdy zwierzę spokojnie zasypiało głaskane przez nas dostawało drugi zastrzyk. Nie wiem czy tak "powinno" to wyglądać i co dokładnie dawał ale przynajmniej zwierzęta odchodziły w spokoju i bez bólu.
Po prawie godzinie oczekiwania przyjechał nowy weterynarz. Najpierw zażądał pieniędzy, walnął kotu zastrzyk i pojechał. Z tych wszystkich emocji odpowiednio nie zareagowałyśmy (nie dopytałyśmy jaki to zastrzyk i czemu tylko jeden daje) i pozostało nam obserwować jak biedny kot dostaje drgawek i ewidentnie mocno cierpi jeszcze walcząc o życie...
Do dnia dzisiejszego żałuję, że wezwałyśmy właśnie tego weterynarza, który ewidentnie miał w czterech literach naszego kota i jego cierpienie, a na ostatnie minuty jego życia zafundował mu jeszcze większy ból...
weterynarz
Trzeba było uśpić szczenięta (nie będę się rozwodzić czemu). Weterynarz wziął 20 zł od łebka, załatwił drobiazg jedną małą strzykawką. Ja zdziwiona bo psiaki w pisk i zaczynają wymiotować a on na to spokojnie, - a to jeszcze z 40 minut potrwa. A chcieliśmy humanitarnie, nie pałką w łeb.
Odpowiedz"Nasz kot pewnego razu miał bliskie spotkanie z samochodem. Zadecydowaliśmy, że nie ma co męczyć kota i trzeba wezwać weterynarza, który go uśpi. Od lat mieliśmy jednego zaprzyjaźnionego ale niestety - wyjechał na urlop. Podzwoniliśmy po i innych lekarzach dla zwierząt i jeden zgodził się do nas przyjechać. Nasz zaprzyjaźniony weterynarz na przestrzeni lat kilkukrotnie musiał dokonywać eutanazji na naszych zwierzakach. Wyglądało to zawsze tak, że najpierw dawał zastrzyk usypiający i gdy zwierzę spokojnie zasypiało głaskane przez nas dostawało drugi zastrzyk. Nowy weterynarz najpierw zażądał pieniędzy, walnął kotu zastrzyk i pojechał. Z tych wszystkich emocji odpowiednio nie zareagowałyśmy i pozostało nam obserwować jak biedny kot dostaje drgawek i ewidentnie mocno cierpi jeszcze walcząc o życie..." Tak, historia piekielna, ale jakimś cudem dałaś radę zawrzeć w niej aż 3 rodzaje zapychaczy: - nieistotny wstęp - uwagi, że nie będziesz pisać o tym, co nieistotne, bo to nieistotne - dopisanie oczywistego wniosku, bo jeszcze nie daj Boże ktoś by na to sam nie wpadł Nie zrozum mnie źle, dygresje czyta się fajnie, jeśli są dobrze napisane, ale te akurat nie są.
OdpowiedzZmodyfikowano 2 razy. Ostatnia modyfikacja: 27 lipca 2015 o 11:39
@KoparkaApokalipsy: Starałam się skracać tę historię jak tylko mogę ale masz rację - obeszłoby się pewnie bez połowy tekstu.
Odpowiedz@KoparkaApokalipsy: zakompleksiony polonista?
Odpowiedz@Morog: Silna i niezależna kobieta :D
Odpowiedz@Morog: Nie. Myślący czytelnik.
OdpowiedzDo tej chwili byłam pewna, że usypianie to jedyne z czym sobie poradzi nawet najgorszy rzeźnik [bo weterynarzami ich nie nazwę]...
OdpowiedzPytanie z innej beczki troszkę: jak oswoiłaś przybłędy? U nas na podwórzu (ogrodzonym) bytuje rodzinka - kocur "król", jego partnerka i cztery małe, pocieszne kociaczki. Z tych czterech dwa bym przygarnęła i wychowała na domowe, ale się mnie boją :-( Nie pomaga dokarmianie, jedzą, ale pogłaskać się nie dadzą. Jak to zrobić?
Odpowiedz@singri: Jeśli kocięta w wieku ok. 6 tygodni nie będą miały kontaktu z człowiekiem to całe życie będą "dzikie" (okienko socjologiczne. Z drugiej strony taka dzikuska zaufała mojej cioci która ja dokarmiała i przyszła po pomoc gdy nie mogła się okocić. Po cesarce została już u niej. Ale oswajanie (da się dotknąć, wziąść na ręce, pogłaskać najpierw cioci potem też i innym) trwało ok. 5 lat.
OdpowiedzAha, dzięki za odpowiedź. Podejrzewam, że nic z tego nie będzie, bo one wyszły z "kryjówki" dopiero jak miały około dwóch, trzech miesięcy.
Odpowiedz