W końcu i na mnie przyszła pora, by opisać dantejską scenerię.
Było to trzy wiosny temu, a ściślej latem. Postanowiłem sobie co nieco zarobić, a z uwagi, iż jestem rencistą szukałem jakiejś dorywczej pracy, ot zarobić kilkadziesiąt złociszy. Trafiłem do agencji pracy tymczasowej, wypełniłem papierki i z miejsca komputer znalazł mi jedną ofertę, jedyną dostępną w tym czasie. Praca miała polegać na ładowaniu i przenoszeniu wyrobów owocowo-warzywnych w pewnej podkrakowskiej firmie tworzącej takowe.
Stawiam się mężnie dnia następnego w godzinie, gdy jeszcze w lecie jest ciemno. Podjeżdża wynajęty bus, sprawdzają listę obecności i wio. Pasażerów było może dziesięcioro, oprócz mnie czterech młodych chłopaków i kilka pań w przedziale wiekowym od średniego do około-emerytalnego. Zajeżdżamy na miejsce przed szóstą rano, miła pani instruuje nas, wydaje fartuchy (coś jak kitle, z cienkiej tkaniny, sięgające do kolan - to będzie istotne) oraz z takiegoż materiału czepki. Na cholerę mi toto w magazynie? Nie wnikałem.
Po wszystkim ruszamy na halę i zaczynamy pracę. Pierwsze zadania: wielka kadź pełna słoików z przetworami taplających się w kąpieli bez bąbelków. Trzeba je przekładać na palety warstwami oddzielając owe kartonami. Żebyśmy sobie rączek nie pomoczyli spuszczana jest woda. I tu pierwszy smaczek dnia - pani majster odkręca jakiś zawór/kran i woda radośnie wycieka na podłogę hali. Wraz z jegomościem zapoznanym w busie przekładamy owe słoiczki taplając się w wodze, zabijamy czas jakąś gadką.
Dwie wanny opróżnione, zajęło nam to ponad godzinę, bo sporo tego było.
Meldujemy się do kierowniczki z zapytaniem cóż teraz nam przyjdzie czynić? Pani nas rozdziela, dostaję nowe zadanie: mycie cebuli. Wait, what? Przecie zaznaczyłem w formularzu, iż nie mam książeczki sanepidu, prosiłem, mimo słabego zdrowia, o pracę fizyczną. No ale cóż czynić, gdy każą, a za niesubordynację (naruszenie umowy) grozi kara pieniężna? Zatem idę ku memu przeznaczeniu.
Sam proces ablucji warzywa lekko mnie zszokował. Oto stoi na ziemi skrzynia z cebulą. Ja dostaję wąż z wodą i zostaję poinstruowany lać po niej, od czasu do czasu mieszając. Dodam tylko, iż po tej podłodze wszyscy radośnie hasają w obuwiu, lała się po niej woda z "kąpieli słoikowej". Cud, miód i zarazki.
Po oczyszczeniu kilku skrzyń pani majstrowa woła mnie do wielkiego stołu. Ubieram lateksowe rękawiczki i staję obok innych, w tym mojego kolegi, również bez uprawnień do pracy z żywnością. W końcu nadchodzą pracownicy i wysypują na stół różnorakie warzywa będące składem sałatki warzywnej: kapustę, marchew (gorącą jeszcze po gotowaniu), pietruszkę i moją cebulę z kąpieli. Mieszamy wszystko dokładnie, by potem można to było pakować do słoiczków.
Po trzecim zmiksowanym stole przerwa na kanapkę i papierocha. Z kolega obgadujemy syf panujący w zakładzie i pogwałcenie kilkudziesięciu przepisów BHP, ot, żeby odreagować parszywą robotę.
Wracam na halę, gdzie czeka mnie ostatnie zadanie dnia. Staję przed stołem zastawionym słoikami, dostaję do ręki wąż z zaworkiem. Miałem napełniać słoiki marynatą, mniej więcej do 1/4 wysokości. Owa ciecz była gorąca i śmierdziała jak kwas żołądkowy. Przystąpiłem do pracy ostrożnie, by nie pochlapać się tym paskudztwem. Rozlewałem ciecz słoiczek po słoiczku, ostrożnie i dokładnie. Po jakimś czasie podchodzi do mnie jakaś kolejna pani warzyw-majster i z uśmiechem pokazuje, żeby się nie pierniczyć, tylko odkręcić kran porządnie i bez zakręcania lecieć od słoika do słoika. Przyznam iż tempo napełniania wzrosło o jakieś 400%. Skończyły się słoiki na stole, więc pytam skąd wziąć nowe. Otóż za mną stała paleta z piętrami pełnymi mych szklanych przyjaciół. Mimo słusznego wzrostu nie sięgałem na szczyt, więc pani mi podsuwa skrzynkę po piwie, bym się wspiął. Ta sama skrzynia służyła za miejsce spoczynku węża z zalewą.
Podczas trzech godzin polewania zdążyłem wydedukować, iż nieco przykrótki fartuch nie chroni moich spodni i butów przed zalaniem śmierdzącym, kwaśnym płynem. Glany były wyżarte, spodnie miały wyblakłe plamy. Wracając w południe autobusem z centrum roztaczałem taką aurę, iż miałem nad wyraz dużo przestrzeni osobistej, jak na tę linię.
Oczywiście zaraz po powrocie poszedłem do agencji i wraz z kolega rzuciliśmy pracę. Nie miałem siły robić bury pani w okienku, choć powinienem. Praca w magazynie? Jasne.
Do dziś pluję sobie w brodę, iż nie złożyłem donosu do sanepidu, chociażby w ramach zemsty za parszywą robotę i zniszczone ubranie.
Moją przestrogą będzie, byście nie kupowali wyrobów firmy, której nazwy nie podam, ale podpowiem iż brzmi "tęczowo".
Wisienka na torcie: po odliczeniu podatku wyszło jakieś 4,20 PLN za godzinę.
Możesz jakoś bardziej naprowadzić na nazwę? Za historię plus ; ).
OdpowiedzPozostawiając nutkę tajemnicy powiem: Tenczyn*k.
OdpowiedzO w mordę, niedawno chyba jadłam jakąś sałatkę z podobnie brzmiącej firmy... moje szczęście -.-
OdpowiedzA teraz szybciutko do ZUSu rentę oddać, bo zdolny do pracy jednak jesteś.
OdpowiedzCo się Jorn czepiacie? Renta - czyli świadczenie pieniężne usankcjonowane czasową lub stałą niezdolnością do wykonywania pracy zawodowej. Skoro Autor może pracować - to mu się jednak renta nie należy. Tyle zgodnie z zasadami. No chyba, że jest to renta rodzinna po kimś. Wiem, że renta niska, wiem, że nie pozwala wyżyć. To w takim razie to jest jedna wielka parodia. Niezdolny, ale zdolny.
OdpowiedzDo renty socjalnej z tytułu częściowej niezdolności do pracy mam prawo sobie dorobić. Byle nie zarobić więcej niż 840 zł w miesiącu.
OdpowiedzMoże ma inną rentę, niezależną od stanu zdrowia? :) Ja taką mam i pracuję na normalną umowę nawet :D
OdpowiedzPrzesadzasz wydaje mi się. Pracowałam dużo w Holandii z warzywami i nikt tam książeczki zdrowia nie wymaga. Zbierałam pieczarki (dodam,ze te które idą do sosów walają się w skrzynce po ziemi,bez kółek pod spodem), robiłam chicken nuggets (jedne rękawiczki cały dzień, mycie maszyn zimną wodą, przeładowywanie ryb po terminie w nowe sloiczki po wymoczeniu w jakimś roztworze). Wbrew pozorom przepisy są mniej restrykcyjne niż w jadłodajniach.
OdpowiedzZa co masz tę rentę przyznaną, jeśli wolno wiedzieć? Bo jeśli nie po rodzinie a do fizycznej pracy jesteś zdolny to w pełni popieram Jorna.
OdpowiedzWrodzona skaza krwotoczna, trwała niepełnosprawność. Prezent po dziadku.
OdpowiedzJakbym miała sie przejmować, co robią z moim jedzeniem, zanim do mnie trafi, nie jadłabym chyba nic :)
OdpowiedzSzczerze powiedziawszy też mam gdzieś to, w jaki sposób przygotowują to wszystko. To bardziej moja mała, osobista zemsta. ;)
Odpowiedz