Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Musisz być zalogowanyx

 

#91291

przez ~gepard ·
| Do ulubionych
Polaków znajomość języków obcych.

Z góry przepraszam jeśli ktoś poczuje się urażony tą historią, nie jest moim celem obrażanie kogokolwiek.

Jestem nauczycielką niemieckiego i niderlandzkiego. Miałam nawet epizod pracy w szkole, ale poziom patologii polskiego sytemu edukacji mnie przerósł. Obecnie udzielam jedynie prywatnych lekcji.

Gdy zgłasza się do mnie nowy uczeń podstawowym pytaniem jest, w jakim celu zapisuje się na lekcje, bo muszę dobrać metodę nauczania, zupełnie inaczej podchodzę do osób, które uczą się, aby móc się komunikować, a inaczej to osób, które muszą podciągnąć oceny w szkole.

Swój cel jako nauczyciela definiuję jako nauczenie ucznia komunikowania się w danym języku, ale w przypadku dzieci szkolnych najczęściej jest jednak ocena, więc tłuczemy ćwiczenia gramatyczne, słówka na pamięć - bo tego wymaga pani w szkole. Nad tym nie będę się zbytnio rozwozić, ale chcę powiedzieć, jakie są tego skutki.

Przykładowo zgłasza się do mnie chłopak, lat 20. Niemiecki w szkole miał, miał nawet 4 czy 5, ale jak pojechał na pół roku do pracy do Niemiec nic nie rozumiał i nie potrafił nawet zamówić jedzenia w knajpie. Uczę, pokazuje, że to nieistotne, że źle odmieni czasownik, przekręci słówko, ważne, żeby rozmawiać, nie bać się native speakerów, a reszta przyjdzie z czasem. Chłopak mi opowiada, że pani germanistka w szkole podczas wypowiedzi ustnych ciągle przerywała, poprawiała wymowę, krzyczała, że ktoś nie wykuł nieregularnej odmiany danego czasownika na pamięć. Chłopaka uczyłam pół roku. Potem znów wyjechał i znów wrócił do mnie podszlifować język. Gdy wrócił różnica była diametralna. Gadał. Gadał z błędami, niepoprawną wymową, ale swobodnie. Dzięki temu, że nie bał się już odezwać do Niemców dużo osłuchał się z językiem, zaczął więcej rozumieć. Poziom na spokojnie można uznać za komunikatywny, więc chwalę go. On mówi, że też już lepiej się czuje w rozmowach po niemiecku, ale ostatnio jakaś koleżanka z pracy, Polka, zaczęła się z niego śmiać, że robi potworne błędy i nie powinien w ogóle mówić, że ma jakikolwiek poziom języka, bo Niemcy na pewno go nie rozumieją. Polak Polakowi i tak dalej...

Inny przypadek. Przyszła do mnie 50-letnia kobieta, która od kilku lat pracuje w Niemczech i chce podszkolić język w przerwach w pracy (praca opiekunki, gdzie pracuje się non stop kilka tygodni, a potem kilka tygodni przerwy). Po krótkiej rozmowie mówię, że ogólnie uważam, że mówi dość dobrze i na tym poziomie możemy spokojnie pracować nad eliminacją błędów gramatycznych, bo komunikatywna jest i nie ma absolutnie problemu ze zrozumieniem jej wypowiedzi. Kobieta robi na mnie wielkie oczy, że była przekonana, że bełkocze i jej poziom jest zerowy. Pytam, u kogo pracuje. U starszego pana, który mówi tylko po niemiecku. Pytam, czy jest w stanie się z nim dogadać, mówi, że tak. Więc ja pytam jak może uważać, że jest na zerowym poziomie, skoro dogaduje się z native speakerem. A bo jej zmienniczka się z niej śmiała, że mówi jak upośledzona i od tej pory pani wstydziła się już w ogóle odzywać po niemiecku, mimo, że wcześniej chętnie gawędziła ze swoim podopiecznym.

Kolejna sprawa - akcent. Nie zrozumcie mnie źle. Oczywiście, że w miarę możliwości powinno się mówić z poprawnym akcentem, ale nie oszukujmy się, rodzimego akcentu ciężko jest się pozbyć, prawie zawsze zostaje pewna nuta obcego akcentu. I teraz - podczas gdy niektóre nacje robią ze swoją akcentu wręcz atut, bo brzmi egzotycznie, ciekawie, inaczej Polacy mają kompleks akcentu i dążą do wymowy bez akcentu. Czy to dobrze czy źle, nie oceniam, ale mam kolejnego ucznia, który poci się z nerwów podczas rozmowy, bo skupia się na tym, żeby nie było słychać jego polskiego akcentu to ręce mi opadają. Tłumaczę, że to nic, że słychać polski akcent, że tego nie da się kontrolować i jedyną metodą jest słuchanie i rozmawianie z native speakerami, można się wspomagać oglądając filmy w oryginalne, ale na pewno rozmyślanie podczas mówienia o akcencie nic nie da.

Pamiętam taką scenkę. Byłam w Niemczech jako opiekunka polskiej wycieczki. W grupie było kilka osób, które jakieś tam podstawy niemieckiego znały, więc zachęcałam je oczywiście do próby rozmów - chociażby samodzielnego zamówienia kawy czy zadania pytania na ulicy. Nie raz, gdy ktoś próbował, inni uczestniczy wycieczki natychmiast go wyśmiewali, bo mówił tak sztywno, z polskim akcentem i korygowali taką osobę. Muszę dodawać, że te same osoby nie potrafiły same kupić sobie pamiątki w sklepie tylko potrzebowały mojej asysty do zapytania o cenę? Również nagminnie spotykam się z tym, że ludzie uważają, że jeśli ktoś mówi ze złym akcentem to mówi źle i nie powinien się w ogóle odzywać. Kiedyś dawałam korki młodej dziewczynie, studentce, która opowiadała mi jaką to siarę przeżyła na wycieczce do Hiszpanii, bo jej koleżanka znając ledwo podstawy języka zagadywała do Hiszpanów, totalnie kalecząc język, zamiast po prostu mówić po angielsku.

Zadałam jej pytanie, które jednocześnie chciałam zadać czytelnikom w ramach pewnego podsumowania i refleksji.
Co czujecie, gdy na ulicy ktoś zagaduje Was kulawym polskim albo kiedy znajomy obcokrajowiec stara się mówić do Was po polsku? Czujecie ciarki żenady? Wyśmiewacie go? Pytacie po co w ogóle się odzywa, jak nie umie? Czy raczej robi Wam się miło, że ktoś przynajmniej zadaje sobie trud nauczenia się języka w tym czy innym stopniu i okazuje tym samym szacunek do kultury kraju, w którym przebywa?

Ja zdecydowanie to drugie, myślę, że większość ludzi też. Dlaczego więc tak chętnie Polacy ściągają własnym rodaków w dół, gdy usiłują robić to samo za granicą?

A jeszcze dodam, że ogólnie w porównaniu do innych nacji, z którymi mam regularny kontakt (Niemcy, Austriacy, Szwajcarzy, Holendrzy, Belgowie) Polacy mają potworne kompleksy i często umniejszają swoim kompetencjom. Niemiec powie, że ma duże doświadczenie i jest specjalistą, Polak powie, że miał już styczność z branżą coś tam potrafi. Holender nie będzie bał się ubiegać o posadę na stanowisku wymagających wyższych kompetencji niż ma, Polak będzie mierzył o stanowisko niżej niż by mógł, bojąc się, że sobie nie poradzi i spotka się krytyką.

Rozmawiam dużo z osobami pracującymi za granicą i odnoszę wrażenie, że wiele z nich woli pracować za niską pensję na niewymagającym stanowisku, bojąc się, że nikt nie weźmie ich na poważnie, gdy zaaplikują na wyższe stanowisko. Najbardziej w pamięci utkwił mi pracownik magazynowy z Niemiec, który mówił bardzo dobrze po niemiecku i pracowaliśmy tylko nad wyeliminowaniem lekkich niedociągnięć. Facet z dyplomem z ekonomii, bardzo dobrym niemieckim mówi mi, że przecież na specjalistycznym stanowisku i tak go nikt nie zatrudni... a to nie jedyny taki przypadek.

Mam nadzieję, że jednak zacznie się to zmieniać.

język obcy

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 151 (157)

#91287

przez ~Bezkropki ·
| Do ulubionych
Też mi się coś przypomniało o mojej babci.

To były pewnie lata '90 i przyszła paczka od kogoś z rodziny czy znajomych, w której były lalki. Takie spore, siedzące, ładnie ubrane. Babcia je zabrała i położyła u siebie wysoko na szafie. Żebyśmy ich nie popsuli.

Tak naprawdę pierwszy raz miałam je w ręce jako dorosła osoba, już po śmierci babci.

Babcia zabawki

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 104 (114)

#91282

przez ~Atomowa56 ·
| Do ulubionych
Skoro już o dyskryminacji dzieci pojawiła się mowa, to dołożę do tego swoją cegiełkę.

Pokrótce, byłam wpadką. Rodzice mnie nie planowali, nie chcieli i odczułam to w ich zaangażowaniu w wychowaniu mnie, gdzie bardziej moim losem przejmowała się moja ciocia, mieszkająca dom obok, niż moi rodzice.

Precyzując, głodna nie chodziłam. Ubrana też byłam. Miałam nawet komórkę i laptopa. Dostawałam kieszonkowe w wysokości 5 zł tygodniowo. Według moich rodziców miało mi to zapewnić dobrą egzystencję. W prawdziwym życiu już od kilku lat nie mam z nimi kontaktu, bo zwyczajnie nie chcę i ich nie potrzebuję. Mieszkam za granicą, nie narzekam na obecny mój status.

Jednak moja starsza siostra i brat, chcą na mnie wymóc kontakt z rodzicami. I o ile z bratem mam jeszcze jakiś kontakt, napiszemy coś do siebie, zapytamy o zdrowie etc, tak siostra odzywa się do mnie tylko wtedy gdy coś ode mnie potrzebuje np. gościny albo pożyczki. Kiedyś chociaż siliła się na dwa zdania o przysłowiowej dupie Maryni, dzisiaj od razu wjeżdża z tym, że jedzie na wakacje i akurat w połowie trasy wypada moja miejscowość i chce u mnie spać. Dwa razy się na to nabrałam- teraz mówię że mnie nie ma i podaję adresy hotelu, który z ręką na sercu mogę polecić. Jej wcześniejsze wizyty polegały na tym, że chciała mieć śniadanie jak w hotelu, warunki jak w hotelu i jeszcze darmową taksówkę po moim mieście. Przy tym krytykowała wszystko co możliwe - od mojego jedzenia, po wystrój, czy mojego męża, będącego rodowitym mieszkańcem kraju mojej emigracji, bo nie mówi po polsku.

Wracając jednak do moich rodziców. Pomiędzy mną a starszym bratem jest 10 lat różnicy, a pomiędzy mną, a moja siostrą prawie 15. Z tego powodu cofnę się do tego co pamiętam już świadomie. Siostra poszła na studia, zrezygnowała z nich, bo zaszła w ciążę. Rodzice więc wyprawili jej Wielkie wesele, dali na wkład własny na mieszkanie, kupili rodzinne auto. Do tego wozili jej zakupy, opłacili lekcje przygotowujące do porodu. Mój brat studia skończył i przez ich cały okres za nie płacili mu rodzice. Zarówno siostra, jak i brat, dostawali nowe sprzęty (komórki, komputery czy rzeczy do hobby np. zestawy farb, pędzli i aparat cyfrowy dla siostry, a dla brata najpierw wszystko związane z piłką nożną, a potem udzielaniu się w bractwie rycerskim).

Każdy ich sukces był pokazywany w rodzinie, czy podnoszony, że są tacy mądrzy i ogarnięci. O mnie było tylko tyle, że się dobrze uczę. Nawet gdy dostałam się do etapu wojewódzkiego z konkursu z historii, powiedzieli, że to nic szczególnego, bo brat też się dostawał na takie zawody.

Sukcesy świętowała ze mną ciocia. Już będąc dorosłą dowiedziałam się, że rodzice chcieli oddać mnie na jej wychowanie, bo sami byli na to za starzy (nie mieli jeszcze 40 lat gdy się urodziłam). Ciocia przyznała mi jedno, że myślała, że zabierając mnie od rodziców i rodzeństwa zrobi mi krzywdę, ale po czasie stwierdziła, że to by było dobre dla nas wszystkich. Niestety w tamtym momencie miała długi, które zostawił jej mąż w spadku, żyła sama od 1 do 1, dopiero co pozbierała się po śmierci męża i na mnie nie miała nic poza czasem i uwagą.

Nie wchodząc w szczegóły, zawsze czułam się jak dodatkowy nadbagaż. Niby miałam wszystko, nawet pretensje o to, że późno wracam, ale brakowało mi w tym uczucia. Gdy miałam problemy, zbywano je, że to nie są jeszcze problemy, bo zobaczę jak będę dorosła.

Na półmetek nie poszłam, bo rodzice stwierdzili, że składka w wysokości 200 zł jest za duża. Jako jedyna osoba z naszego rocznika nie miałam co opowiadać. Gdy skończyłam 18 lat od razu poszłam do pracy dorywczej w sklepie z ciuchami, żeby zaoszczędzić na studniówkę. I dobrze, że to zrobiłam, bo rodzice uznali to za fanaberię. Moje rodzeństwo miało duże 18 ze znajomymi w lokalu, ja dostałam imprezę rodzinną na działce i pozwolenie na zaproszenie kilku znajomych. Potem rodzice wypominali mi, że moi znajomi zachowywali się niestosownie i cytujac "jak dzieci".

Wspomniałam o tym, że miałam telefon i laptopa. Dostałam je dlatego, że mój brat dostał nowe i mi swoje oddał. Laptop chodził na tyle źle, że pisanie wypracowań zajmowało mi sporo czasu, bo Word potrafił się kilka razy zaciąć.

Gdy wybrałam swoje przedmioty na maturę i kierunek studiów, zostałam przez rodziców skrytykowana, że po tym kierunku będę bezrobotna. Nie podobało im się to, że nie dostałam się do akademika, bo rodzice mieli za duże dochody. Musieli płacić mi więc za pokój. Po pierwszym roku dostałam stypendium naukowe i stwierdzili, że już mogę się sama utrzymać. Wynegocjowałam, że dadzą mi na pokój do licencjatu, a potem mam radzić sobie sama.

Na studiach poznałam męża, który przyjechał na wymianę. Oczywiście też nie spodobał się rodzicom, bo zamiast znaleźć sobie Polaka biorę jakiegoś obcokrajowca.

Ślub to były następne cyrki. Robiliśmy skromną uroczystość i na świadka poprosiłam moją ciocię. Moi rodzice nie chcieli przyjść, bo powinnam wziąć siostrę, z którą już wtedy nie miałam prawie kontaktu. Siostra oczywiście się nie pojawiła. Ciocia chciała zrezygnować, ale przekonałam ją, że to ją chcę mieć obok siebie w tym ważnym dla mnie dniu, bo tylko dzięki niej moje dzieciństwo było znośne.

I tak oto przychodzimy do dnia dzisiejszego. Rodzice nie wiedzą skąd u mnie żal, mimo że im mówiłam o tym. Liczyłam że może po moich słowach będą mieć refleksję na temat ich wychowania. Niestety według nich wszystko było dobrze, a mi się w dupie poprzewracało. Ocenili, że mnie przecież wspierali i dawali pieniądze. Spytałam się więc ich o prostą rzecz. Przy jakiej ulicy i jakiej miejscowości mieszkam? Podali zupełnie inny adres, mimo że mój im wysyłałam i ich do siebie zaprosiłam, aby spróbować naprawić relacje.

Za poradą terapeuty, ograniczyłam z nimi kontakt. Zaczęłam też zbierać dokumenty, aby w razie czego wybronić się od opieki nad nimi, czy alimentów. Nie będę zmieniać swojego życia dla kogoś, kto przez całe dzieciństwo dał mi jasno sygnał, że jestem kolejnym kołem u wozu. I pewnie dla części komentujących będę piekielna, bo podobnie jak moi rodzice, wyjdą z założenia, że skoro nie bili, nie molestowali i nie zamykali w komórce pod schodami, to byli super rodzicami. Moim rodzicem jest jednak ciocia, z którą do dzisiaj mam kontakt i regularnie zapraszam do mnie.

Rodzina

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 153 (183)

#91267

przez ~Tesciowana102 ·
| Do ulubionych
Historia z głównej o teściowej, która nie chciała przyjechać na wigilię, a właściwie komentarze pod nią, zachęciły mnie do opisania mojej cud miód teściowej.

Mój mąż miał od zawsze trudne relacje z matką. Dopóki był od niej finansowo zależny, musiał zgadzać się z nią we wszystkim, bo nie znosiła ona sprzeciwu. Jednak gdy wybył na studia, starał się jej unikać, bo zwyczajnie nie dawał rady. Na początku naszego związku dziwiłam się, bo gdy byłam u nich na obiedzie, wydawała mi się taką miłą i uczynną kobietą. Dosłownie wszystko podawała mi pod nos, upewniała się, że niczego mi nie brakuje i zabroniła sobie pomagać, bo jestem gościem.

Na koniec dała mi ciasto i obiad na następny dzień, bo wiedziała, że przed nami długa droga do domu. Wieczorem zadzwoniła czy dojechaliśmy, bo się martwiła. Cud miód i orzeszki. Nie rozumiałam więc wtedy mojego lubego, dlaczego on się tak od niej odcina. Przekonałam się jednak o tym szybciej niż myślałam.

Pod pozorem dobrych rad, próbowała na mnie wymusić pewne zmiany. Tu delikatna uwaga o tym, że w niebieskim mi nie do twarzy, czy o pięknych nogach, które ukrywam pod spodniami, a powinnam nosić piękne suknie. Gdy powiedziałam, że nie lubię sukienek, powiedziała coś w stylu, że się jeszcze przekonam do bycia prawdziwą kobietą.

I takimi drobnymi krokami próbowała na nas wymuszać pewne rzeczy. Tu zaproszenie na rocznicę ślubu chrzestnej mojego lubego, bo przecież cioci tak zależy na naszej obecności. Co więcej teściowa już prezent kupiła, więc tylko oddamy jej pieniądze i przyjdziemy na gotowe. Odmówiliśmy udziału w tej uroczystości, bo jechaliśmy w tym terminie na wakacje. Uruchomił się w niej diabeł- wyzwała nas od niewdzięczników i antyspołecznych dzieci.

Teściowa jest też za pewną partią polityczną. My wręcz przeciwnie. Na ostatnich wyborach kazała nam głosować tak jak ona, bo my, cytując: Nic o świecie nie wiemy. Gdy usłyszała, że my głosujemy na swoich kandydatów, krzyknęła, że oni sprzedali już Polskę raz, a my jesteśmy gówniarzami i tego nie pamiętamy. Mamy 32 lata. Od tego czasu każda rozmowa kończy się wjazdem na politykę, nawet gdy rozmawiamy o pogodzie. Wysyła do nas fejknewsy, pokazując że tacy jak my niszczymy opinie na temat naszego kraju przez wybór takich polityków. Oczywiście publicznie mówi, że szanuje nasz wybór i ma nadzieję, że Państwo nas wesprze.

Wspomniałam o tym, że mamy 32 lata. Teściowa oczywiście próbowała wymusić na nas wnuki. Pod pozorem tego, że im dalej w las, tym bardziej będę zmęczona, tym większe ryzyko powikłań. Zapytaliśmy się jej więc jak sobie wyobraża dziecko, gdy co dopiero dostaliśmy kredyt i nasze oszczędności stopniały do zera. No jak? Odparła, że oszczędności nie są nam do niczego potrzebne, bo wszystko pokryje NFZ. W rodzinie mówi, że ona się tak o nas martwi, bo planujemy dzidziusia i ona tak by nam chciała pomóc z wychowaniem dziecka, ale robi się coraz słabsza i nie wie czy da radę (tylko przy kimś, w domu lata jak nakręcona).

Wspomniałam też, że mamy kredyt na mieszkanie. Niestety kosztowało nas 800 tysięcy. Teściowa, wraz z teściem, nie dali nam na to mieszkanie nic. Mieli do tego prawo. Jednak moi rodzice nie dość, że pożyczyli nam brakującą kwotę do wkładu własnego, to jeszcze kupili wyposażenie do sypialni, żebyśmy mieli na start, jako prezent od nich.

Teściowa publicznie płakała jak to ich nie stać na taką pomoc, a ja jestem z bogatej rodziny (mama emerytowana księgowa, tato pracuje na 1/2 etatu, bo jest częściowo niepełnosprawny) to moi rodzice sobie mogą pozwolić. Ludziom mówiła, że się cieszy, że kupiliśmy to mieszkanie, bo duże i przestronne, będzie miejsca na dwójkę dzieci (bo mamy 3 sypialnie). Jednocześnie gdy mieliśmy podpisać umowę, wyrzucała nam, że za 800 tysięcy to będziemy mieć w ich okolicy dom z działką, a oni sami dom postawili za 250 tysięcy i jest wypasiony, więc nie pożyczą nam na naszą zachciankę ani grosza. Dosłownie użyła tego sformułowania: zachcianka. Jakbyśmy mieli inne alternatywy mieszkania, mając pracę w mieście wojewódzkim, a oni dom na wsi z jednym sklepem i kanalizacją tylko w połowie wioski.

Ludzie widzą ją jako pogodną, kochaną i uczynną kobietę, która chce nam nieba przychylić. Gdy opowiadamy w rodzinie, że nas w ogóle nie wspiera tylko dużo mówi, część starszego pokolenia nie chce w to wierzyć i zarzuca nam roszczeniowość i brak szacunku do starszych. Jednocześnie uważa mojego lubego za złego syna, bo do matki nie przyjeżdża i nie dzwoni wystarczająco często. Jak to mówią, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.

rodzina

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 123 (139)

#91289

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dobra, to jak wrzucamy historie z dzieciństwa, to ja też, bo co prawda żadnej traumy do przepracowania z tego powodu nie mam, ale pamiętam do dziś. I uważam to za piekielne.

Jako dziecko miałam dużo zabawek, jedne bardziej ulubione, inne mniej, jak z nich "wyrastałam", rodzice je oddawali? wyrzucali? Nie wiem, nigdy to nie było dla mnie problemem, mimo że nie było to konsultowane ze mną. Z jednym wyjątkiem.

Mój ojciec przywiózł mi z wycieczki do ówczesnego Związku Radzieckiego (wycieczka była z pracy i "w nagrodę", nie było opcji nie jechać) maskotkę - miśka. Skoro "ruski" misiek, no to Miszka. Miszka nie był zabawką, był przytulanką do spania. Już po kilku dniach nie potrafiłam zasnąć bez Miszki, w sumie ja go nawet nie przytulałam, musiał leżeć przy mnie na poduszce i tyle. Robiłam się coraz starsza, a Miszka nadal ze mną spał, aż do dnia, kiedy "zginął"...

Po jakimś czasie zdałam sobie sprawę z tego, że moi rodzice zapewne uznali, że jestem już za duża na spanie z pluszakiem i chcieli Miszkę usunąć. No nie udało się. Przez kilka dni chodziłam jak automat, robiąc tylko jedną rzecz - szukałam Miszki. Skrupulatnie i metodycznie przeszukiwałam wszystkie zakamarki mojego pokoju, kiedy skończyłam, zaczynałam od nowa. Oczywiście popłakiwałam przy tym non stop, a w nocy zapadałam tylko w krótkie, nerwowe drzemki, z których budziłam się z krzykiem, który z kolei budził moich rodziców.

Można by to opisać "psychologicznie" - brak pewności siebie, brak poczucia bezpieczeństwa, rekompensowanie sobie obecności bliskiej osoby pluszakiem itp. Można, ja zdaję sobie sprawę z tego, czym spowodowane było moje przywiązanie do Miszki i nie były to kwestie, z powodu których musiałam potem chodzić na terapię. Bardziej mnie interesuje, jak myślicie, ile czasu potrzebują rodzice, aby przyznać się, że decyzja, którą podjęli, była błędna i krzywdziła dziecko?

Tydzień. Po tygodniu Miszka "się znalazł". Mama "pomogła mi" go szukać, mówiąc po chwili "no popatrz, tu jest!" i wyciągając go z miejsca, które przeszukałam milion razy. Tydzień przepłakanych dni i nieprzespanych nocy. Chyba nie mam żalu. Ale pamiętam.

A Miszka zginął mi potem wiele lat później, w "dorosłym" życiu, przy którejś przeprowadzce. Owszem, było mi przykro, ale wtedy już tylko przykro.

rodzina

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 109 (117)

#91275

przez ~wyrodnacorka ·
| Do ulubionych
Z góry przepraszam za błędy, ale jeszcze mnie trzęsie na myśl o tym, co zrobili moi rodzice. Może być długo.

Krótki rys historyczny. Moi rodzice mieszkają na takiej wsi, że są w niej dokładnie 4 domy. Autobus, czy komunikacja miejska nie istnieją. Mam starszego o 5 lat brata, który skończył technikum i aktualnie jeździ na tirach oraz zaczął budowę, jako 5 dom na wiosce. Ja wyprowadziłam się do miasta wojewódzkiego na studia i tam już zostałam. Mam córkę i partnera (ślubu oboje nie chcemy, mimo wspólnego potomka). Wszystkie zabawki, ciuchy miałam po bracie, jeśli coś dostałam to sukienkę z lumpa, a nowe ciuchy tylko od cioci i babci. Książki do szkoły musieli kupić mi nowe, bo zmieniała się podstawa programowa.

Mój ojciec pół roku temu miał wylew. Ma niedowład lewej części ciała i zakaz prowadzenia pojazdów. Matka prawa jazdy nie miała nigdy. Teraz zażądali, abym się nimi zajęła, bo z ojcem trzeba do szpitala i na rehabilitację jeździć. Wskazałam im adres domu starców, który leży kilka wiosek dalej i na tym skończyłam temat.

Teraz pewnie sobie myślicie, że jestem bezczelną córką, która na własnych rodziców się wypięła. Otóż nie. Dostali to na co zasłużyli.

W moim domu od zawsze to brat był ważniejszy. To brat miał zajęcia dodatkowe z języka, to brat dostał samochód, aby mógł wygodnie dojeżdżać do technikum. To on dostał pieniądze na zakup działki i początki budowy domu. To na niego przepisana jest część domu. A co ja dostałam od rodziców? Rok utrzymania na studiach.

Do podstawówki i gimnazjum zabierał mnie bus. Do liceum jednak musiałam dostać się sama. Chodziłam więc co rano 3 kilometry do większej wioski, gdzie jeździł PKS. Gdy dowiedziała się o tym moja babcia, która właśnie w mieście, gdzie liceum miałam, mieszkała, wkurzyła się na rodziców i zaoferowała, abym w tygodniu mieszkała u niej. Więc w tygodniu mieszkałam u niej, a ona sama spała na kanapie do momentu aż zdałam na prawko. Na wakacje po 18 moi znajomi wpadli na pomysł, aby pojechać do Niemiec do pracy. To były jeszcze te czasy, gdy można było tam dobrze zarobić. Po 2 miesiącach stać było mnie na proste auto i prawo jazdy, ale babcia odradziła mi je robić. Kazała odłożyć sobie na mieszkanie i miała rację. Sama na urodziny sprezentowała mi kurs. Rodzice mieli kupić mi auto, a ostatecznie z łaską pożyczali swoje na dojazd do szkoły.

Tak jak wspomniałam, pierwszy rok studiów opłacili mi rodzice. Na wakacjach pomiędzy 1, a 2 rokiem, gdy również pojechałam za granicę, stwierdzili, że przecież na studia tam sobie zarobiłam. Wtedy odkładałam intensywnie na mieszkanie, bo nie podobało mi się mieszkanie w małym pokoju za cenę 1000 zł (dziś pewnie już ten pokój kosztowałby około 1600 zł). Przeniosłam się na studia zaoczne i normalnie pracowałam. Tymczasem brat dostał od rodziców pieniądze na ADRy- nie wiem dokładnie ile, ale podobno już wtedy były bardzo drogie, co rodzice podkreślali.

Na studiach poznałam mojego partnera. Praktycznie od razu między nami zaiskrzyło. Zamieszkaliśmy ze sobą na wynajmowanym mieszkaniu, a gdy właścicielka przyszła z podniesieniem czynszu, stwierdziliśmy, że bierzemy kredyt. Jego rodzice dali nam pieniądze na podstawowe meble. Tymczasem moi zaczęli na mnie krzyczeć (dosłownie krzyczeć), że wkopuję się w długi, a mieszkanie mi nie jest potrzebne, bo dostanę dom. Podziękowałam. Potem zapytali się, czy ja myślę, że oni mi coś na to mieszkanie dadzą. Odpowiedziałam szczerze, że wiem, że nie, bo nigdy mi nic nie dali. I szambo wybiło.
Dowiedziałam się, że poświęcili dla mnie wszystko i uwaga: dali mi książki, auto na dojazdy do liceum (co bardziej wymusiła babcia) i uwaga, zabierali mnie do lekarzy! I to prywatnie!

Roześmiałam się im w twarz. Powiedziałam, że to były ich zasrane obowiązki jako rodziców i nic nie jestem im dłużna. Od razu pojechałam do babci i gdy tylko przeszłam przez jej próg, to się rozpłakałam. Stwierdziłam wtedy, że rodzice mnie nienawidzą. Babcia nic na to nie odpowiedziała, bo nie było sensu, aby zapewniała mnie o ich miłości, bo wiedziała, że cała uwaga była na moim bracie, nie na mnie.

Nie rozmawiałam z rodzicami do dnia śmierci babci, która zmarła w wieku 92 lat we śnie. Z jednej strony cieszyłam się, że odeszła w swoim łóżku, w swoim domu. Z drugiej jej śmierć mnie zaskoczyła i bardzo to przeżyłam. Babcia nie zostawiła testamentu, więc mieszkanie odziedziczyła matka i jej rodzeństwo. Cały pogrzeb organizowała moja ciocia, która dała mi 5 tysięcy "od babci", które babcia miała zamiar mi wręczyć, gdy skończę studia- za pół roku. Bardzo mnie to wzruszyło, że babcia pomyślała o mnie, a ciocia, że obietnicę, jaką dała babci, wypełniła. Tajniakiem oczywiście, bo tylko ona wiedziała, gdzie babcia schowała pieniądze na czarną godzinę.

Od pogrzebu babci rodzice zaczęli się do mnie odzywać. O ile wcześniej dostawałam od nich telefon raz w tygodniu i uznawałam to za częsty kontakt, tak potem próbowali ze mną rozmawiać kilka razy w tygodniu. Nie wykazywałam jednak chęci, bo każda rozmowa sprowadzała się do mojego brata. Szybko wróciliśmy do 20 minutowych rozmów raz w tygodniu.

Gdy zaszłam w ciążę, oświadczyłam to rodzicom i zobowiązali się być najlepszymi dziadkami. Najlepsze dziadki widziały swoją wnuczkę ze trzy-cztery razy i to tylko dlatego, że my do nich przyjechaliśmy. Obecnie Nina ma 2 lata. Z drugimi dziadkami bez problemu mogę ją zostawić, moich rodziców się boi, jako obcych osób. Nic dziwnego. Tymczasem dzieci mojego brata, siedzą u dziadków non stop, a moi rodzice są nimi zachwyceni. Raz mieli przebłysk i KAZALI mi moją przywieźć, aby poznała swoje kuzynostwo. Powiedziałam, że nie. To wygarnęli mi, że odcinam ich od dziecka oraz, że jestem samolubną egoistką i tego samego uczę jej.

I dochodzimy do punktu zapalnego. Jak można się domyśleć, z rodzicami nie czuję żadnej więzi, nie chcę już od nich nic poza świętym spokojem. Gdy ojciec dostał wylewu, pojechałam do szpitala, jeździłam z matką do sklepu i chwilę z nią zamieszkałam, a brat, mimo że do domu rodzinnego ma 15 minut autem, olał temat, bo "on jest w trasie". Jego dziewczyna moich rodziców nie lubi i powiedziała, że się angażować nie będzie.

Na koniec zamiast usłyszeć dziękuję, usłyszałam, że tak powinno być zawsze, a nie, że ZACHCIAŁO MI SIĘ iść na studia i mieć własne życie. Powiedziałam, że jak chcieli mieć służącą, to trzeba było ją zatrudnić, a nie robić sobie kolejne dziecko.

Urwałam kontakt. Jednak gdy zadzwonił mój brat w ubiegłym tygodniu, myślałam, że ojca ostatecznie szlag trafił. Okazało się, że nie, tylko ja od rodziców nie odbieram, a od niego czasem tak. Przekazał mi rodziców do słuchawki, którzy KAZALI mi wybrać urlop, bo z ojcem trzeba jeździć do rehabilitanta i lekarza, a mój brat wraca na trasę. Powiedziałam, że chyba ich coś boli. Rzucili, że mnie wydziedziczą. Kazali przyjechać po moje rzeczy, bo je inaczej spalą.

Zostawiłam Młodą u drugich dziadków i tego samego dnia z partnerem pojechaliśmy po resztki moich rzeczy. Wtedy rzucili się na mnie, że dali mi wszystko, a ja się od nich odwracam. Kazali zapomnieć, że cokolwiek po nich dostanę. Nawet dobrego słowa. A ten pokraka (wskazali na mojego partnera) tylko potrafił mi bachora zrobić i z niego nic nie ma. Nawet go nie znają. Na koniec KAZALI zostać i jeździć do lekarzy z ojcem, bo to MÓJ OBOWIĄZEK!

Powiedziałam, że obowiązek miałabym wobec babci, która mnie kochała i o mnie myślała. Wobec nich obowiązek ma mój brat. Poszło na całego. Między innymi padło coś takiego.
- Nie tak Cię wychowaliśmy!
-Wcale mnie nie wychowaliście! Mieliście mnie w dupie, bo brat był ważniejszy, więc niech teraz się wami zajmuje.
- Wydziedziczmy Cię!
- A bardzo proszę! Dajcie tylko znać kiedy, bo też ode mnie żadnych alimentów nie dostaniecie.


Gdy pakowałam ostatnie rzeczy w ciszy, matka jeszcze raz podeszła. Przeprosiła, mówiąc że ma z ojcem trudny okres. Powiedziałam, że mnie to nie obchodzi. To ich kłopoty, nie moje. Poprosiła o pomoc. I miałam przez chwilę myśl, że się ugnę. Ale potem przypomniałam sobie ich wdzięczność za pomoc, gdy ojciec był w szpitalu. Kazałam matce spadać i powiedziałam, że dom starców znajduje się w Piekiełkowie.

Wróciłam do domu i płakałam, ale teraz już czuję odrobinę ulgi. Nie chcę być takim rodzicem i nie wyobrażam sobie, abym mogła moje dziecko traktować ,tak jak oni mnie. Nie wiem czy jestem piekielna ja czy oni czy razem wszyscy. Nieważne. Napisałam to chyba po to, aby się trochę uspokoić.

rodzina

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 177 (211)

#91286

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielna współlokatorka.

Trafiło mi się mieszkanie w interesującej mnie lokalizacji i dobrej cenie, a co najlepsze z tylko jedną osobą. Wziąłem w ciemno i to był błąd.

Moja współlokatorka, oprócz tego że była studentką, okazała się wykonawczynią "najstarszego zawodu na świecie". Myślała, że da radę to ukryć, ale jak w ciągu jednego dnia, godzina po godzinie, przyszło siedmiu chłopów, to nie dało się nie domyślić. Sama też to wyczuła, bo przyszła do mnie i mi o wszystkim opowiedziała. Zaproponowała nawet, że będzie mi odpalać jakieś tam pieniądze za przymykanie oka i niemówienie właścicielowi mieszkania. Ja na to, że czerpanie zysków z prostytucji przez osoby trzecie jest przestępstwem i nie chcę od niej pieniędzy, ale ogólnie nie przeszkadza mi jej profesja, dopóki nie dochodzi do żadnych ekscesów i awantur w mieszkaniu i nie zamierzam nic mówić właścicielowi, bo chcę tylko w spokoju mieszkać.

Tak też mieszkaliśmy sobie przez kilka miesięcy, wszystko było dobrze, ale pewnego razu jednak doszło do awantury.

Siedzę sobie przy kompie, gram w grę, a tu pukanie do pokoju. Otwieram, a ona mówi, że ma kłopotliwego klienta i żebym pomógł jej go wyprowadzić. Mówię:
- No już się rozpędziłem, żeby się z jakimiś kur***rzami szarpać.
- Proszę, zapłacę ci.
Ponownie jej wytłumaczyłem, że nie chcę zostać przestępcą i dodałem, że niech sama chłopa ogarnie, bo jak zacznie robić dym, to dzwonię po bagiety. Przez kilka minut było słychać krzyki obojga, ale facet w końcu poszedł. Zniszczeń żadnych w części wspólnej nie zauważyłem, więc temat zamknięty.

Innym razem miała chyba kryzys psychiczno-zawodowy, bo pijana napadła mnie w kuchni i zaczęła się żalić. A, bo że ona tak nie chce, ale musi, a bo że pracy normalnej nie ma (bezrobocie 3%, najniższe w UE, serio?) i że życie jest takie złe. Że pewnie źle o niej myślę i ją oceniam. Starałem się ją pocieszyć:
- Nie myślę o tobie źle, nie oceniam cię, nie postrzegam cię nawet jako istoty ludzkiej.

Akcja z awanturującym się klientem (powinna przyjmować tylko w garniturach ;)) powtórzyła się raz jeszcze. Tym razem jednak gość był wyjątkowo uparty i tak darł mordę, że bałem się, że sąsiedzi usłyszą. Wyszedłem więc do niego i mówię:
- Gościu, krótka piłka. Albo wy****dalasz, albo dzwonię po pały i wszyscy się dowiedzą jak się nazywasz, i że chodzisz na k**wy.
Momentalnie się uspokoił i wyszedł.

Potem stwierdziłem, że jak tu zostanę to albo ktoś mi ożeni kosę, albo coś gorszego i się wyprowadziłem.

współlokatorka

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 108 (136)

#91284

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielna babcia.

Kiedy miałam jakieś 12-13 lat kupiłam mojej babci na Boże Narodzenie szkatułkę na biżuterię. Nic specjalnego, ale musiałam jakiś czas odkładać na nią swoje kieszonkowe. Szkatułka była jednocześnie pozytywką, po otworzeniu grała muzyka i kręciła się do niej mała balerina.

Babcia prezent przyjęła, podziękowała i tu mogłaby się ta historia zakończyć gdyby nie to, co wydarzyło się następnego dnia.

Wydaje mi się, że nie miałam być tego świadkiem, ale tak wyszło, że zobaczyłam jak babcia daje tę szkatułkę mojej młodszej kuzynce. Na moją uwagę, że przecież to jest mój prezent dla niej, babcia nakrzyczała na mnie i powiedziała, że teraz to należy do niej i może z tym zrobić, co chce.

Pamiętam, że strasznie się wtedy popłakałam, nie mogłam zrozumieć dlaczego babcia to zrobiła. Mama mojej kuzynki próbowała się za mną wstawić, ale babcia powiedziała, że nikt jej nie będzie mówił, co ma robić.

Mam teraz prawie 40 lat, ale dalej jak o tym pomyślę, to jest mi bardzo przykro.

Próbowałam o tym kilka lat temu z babcią porozmawiać, ale wg niej taka sytuacja w ogóle nie miała miejsca...

babcia prezent

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 116 (132)

#91270

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ponieważ praca w nowej firmie okazała się strzałem w kolano (pruski dryl, mobbing, krzyki, grożenie pracownikom, demonstracje władzy, mikromanagement, wymaganie czytania w myślach i bycia w dwóch miejscach w jednym czasie oraz szef, który nie nadaje się do zarządzania czymkolwiek), stwierdziłam, że nic tam po mnie i niedawno ponownie zaczęłam szukać czegoś nowego. Odzew jest na szczęście spory - z większością firm jestem na razie na etapie wstępnych rozmów, ale w dwóch doszłam już dość daleko.

Firma nr 1. Praca marzeń. Znany skandynawski koncern, pasuje mi wszystko - od zarobków, przez zakres obowiązków, kulturę pracy, po szefa. Pierwszą rozmowę odbyłam przez Teams z rekruterem z HR. Stwierdził, że zrobiłam na nim fantastyczne wrażenie i bardzo chętnie zarekomenduje mnie szefowi. Będzie w kontakcie, bo musi jeszcze przeprowadzić kilka/kilkanaście rozmów z innymi kandydatami. Odezwał się po kilku dniach i umówił mnie na rozmowę w biurze z moim potencjalnym szefem.

Rozmowa z szefem poszła jeszcze lepiej, po niej byłam już bardzo nakręcona, że chcę tę pracę. Po kilku dniach ponownie odezwał się rekruter, mówiąc, że ja również wywarłam fantastyczne wrażenie i widzą mnie w tej roli, ale że szef musi jeszcze odbyć kilka rozmów z innymi kandydatami, którzy doszli do tego etapu, tak więc prosi o jeszcze trochę cierpliwości i będzie się odzywał w sprawie następnych kroków.

Po kilku dniach faktycznie dostałam mail, w którym rekruter poinformował mnie, że pomyślnie przeszłam proces rekrutacji, ale że chcą jeszcze zorganizować zapoznawczą videorozmowę z jakąś panią o imieniu Petra, z którą miałabym blisko współpracować, żeby zobaczyć, czy jest między nami chemia i jak się będziemy dogadywać. Jeżeli wszystko pójdzie ok, ustalimy warunki kontraktu. Miałam podać, kiedy byłabym dostępna, a on wyśle l ink do spotkania. Odpisałam, że z wyjątkiem dnia, kiedy miałam wracać z urlopu, praktycznie codziennie, podałam najbardziej optymalne godziny i… cisza. Było to ponad 2 tygodnie temu, a rekruter jakby zapadł się pod ziemię. Po tygodniu wysłałam przypominający mail, nadal brak odpowiedzi. Po kolejnym tygodniu zadzwoniłam do niego i nagrałam się na pocztę - brak reakcji.

I nie wiem, co się stało (jeśli umarł lub odszedł z firmy, ktoś powinien przejąć jego obowiązki i się skontaktować, jeśli wybrali kogoś innego lub zrezygnowali z obsadzania stanowiska, też powinni dać znać). Nie wiem też, co mam robić. Zależy mi na tej pracy (a przynajmniej chciałabym mieć jasną sytuację, tak czy nie), ale nie mam pojęcia, do kogo mam się dobijać, skoro rekruter nie reaguje. Próbowałam znaleźć tę Petrę przez LinkedIn i skontaktować się z nią bezpośrednio, ale są 3 osoby o tym imieniu i nie wiem, która jest tą właściwą. Mam również numer komórki tego szefa (rozmowę z nim miałam po 18, więc miałam do niego zadzwonić, żeby wpuścił mnie do budynku), z tym że on mówił, że procesem rekrutacyjnym zajmuje się wyłącznie ten rekruter, on nie ma na to czasu i nie chce, żeby mu zawracać głowę. Tak więc nie wiem, co dalej. Jeśli ktoś ma jakiś pomysł, niech się podzieli.

Firma nr 2. Znany niemiecki koncern. Najpierw rozmowa z rekruterem, poszła świetnie, potem rozmowa z jakimś managerem w monachijskim biurze, też poszła świetnie, następnie videorozmowa z panią prezes (mieszka we Anglii). Rozmowę miałam dzisiaj. Bardzo dobrze nam się ze sobą rozmawiało, pani bardzo kompetentna, a przy tym normalna, sympatyczna, bez zadęcia i rozdmuchanego ego. Podkreślała, jak ważna jest dla niej komunikacja, wzajemny szacunek, zrozumienie, ale też humor i dobra atmosfera w firmie. Zamiast planowanych 45min, rozmawiałyśmy prawie półtorej godziny. Ustaliłyśmy jeszcze finanse, pani stwierdziła, że bardzo chętnie widziałaby mnie na tym stanowisku, bo widać, że dobrze się rozumiemy i do usłyszenia niebawem. Czyli jest plan B, jeśli nic nie wyjdzie z tą pierwszą firmą.

Jakieś 10 minut później ktoś do mnie dzwoni z brytyjskiego numeru. Pani prezes przeprasza, że zawraca głowę, ale przypomniała sobie, że nie spytała mnie o jeszcze jedną rzecz - kiedy mogę zacząć. Odpowiedziałam, że 1 sierpnia (co już podałam zarówno w formularzu aplikacyjnym, jak i podczas rozmowy z rekruterem oraz pracownikiem biura). W tym momencie pani prezes dostała wścieku i zaczęła na mnie krzyczeć. Że to jest "unacceptable", przecież mamy dopiero maj, ile ona ma czekać, ona potrzebuje już. Jakbym nagle rozmawiała z inną osobą. Tłumaczę, że nie mogę od obecnego pracodawcy odejść z dnia na dzień, obowiązuje mnie okres wypowiedzenia. "Ale chyba możesz sobie załatwić, żeby cię wcześniej puścili? Czy jest to dla ciebie za trudne?!" Odpowiadam, że owszem, mogę spróbować, ale takie rozmowy odbywa się dopiero mając podpisaną umowę o pracę w nowym miejscu, a nie na etapie rekrutacji, bo odejść, zwłaszcza wcześniej, trzeba mieć dokąd. Coś odburknęła i się rozłączyła.

Co za szczęście, że odkryła się tak wcześnie i oszczędziła mi czasu dalszej rekrutacji. Jeżeli pozwala sobie na krzyk na kandydata, to mogę sobie wyobrazić, jak traktuje pracowników, kiedy tylko coś pójdzie nie po jej myśli. Często spotykałam się z tym, że kobiety na bardzo wysokich stanowiskach były mega agresywne, tutaj zanosiło się, że ta pani będzie miłym wyjątkiem, ale nie. Chwała niebiosom, że dowiedziałam się tego na tym etapie, a nie po podpisaniu umowy i rozpoczęciu pracy.

Numer 3 - tutaj zbiorczo. Dostaję sporo ofert od różnych rekruterów, którzy znaleźli mnie na LinkedIn i przysyłają oferty z opisem stanowisk i prośbą o kontakt, jeśli będę zainteresowana. Jeśli oferta brzmi ciekawie, natychmiast oddzwaniam, i co? Za każdym razem słyszę, że nieaktualne, że stanowisko jest już dawno obsadzone. To skoro stanowisko jest obsadzone, po co wypisują do ludzi i zawracają głowę?

Rekrutacja

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 129 (141)

#91283

przez ~shopassistent ·
| Do ulubionych
Dodam jeszcze jedną historię o pracy w sklepie odzieżowym.

Oczywiście, o zachowaniu klientów. Był to sklep spod szyldu taniej sieciówki, w tamtych czasach na wyprzedażach ceny zaczynały się od 5zł. Był koniec sierpnia, mnóstwo przecenionych letnich rzeczy, w tym strojów kąpielowych. Jak może wiecie, a może nie, stroje kąpielowe damskie mają na majtkach przyklejoną plastikową "podpaskę", która ma na celu zachowanie jako takiej higieny, gdyż mimo, że jest zakaz przymierzania bielizny na gołe części intymne, wiele klientek to robi.

Ogarniam sobie standardowy wyprzedażowy burdel, gdzie ludzie rzucają niechciane ciuchy byle gdzie i widzę jak jedna z klientek bierze kilka strojów kąpielowych i ze wszystkich odkleja te podpaski. Podchodzę, zagaduję, że nie wolno itd, a ta mi wypala:
- Ja psze pani muszę, bo jak przymierzam te stroje, to mnie ten plastik w c*pę pije!

sklep

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 113 (121)

Podziel się najśmieszniejszymi historiami na
ANONIMOWE.PL

Piekielni