Parafrazując tekst ze skeczy Kabaretu Moralnego Niepokoju: Jest na północy kraju pewna uczelnia, nie ważne co na niej jest wykładane, ważne jak radzi sobie w trudnych czasach kapitalizmu. Można powiedzieć, że sobie nie radzi, ponieważ administracja bywa jak wyjęta z teleportu do PRL-u.
Kilka przykładów:
- rekrutacja na stanowisko asystenta – jakieś wymagania, a wśród nich konieczność złożenia suplementu do dyplomu magisterskiego. Co ważne, kopia potwierdzona w jakikolwiek sposób nie była akceptowana. Kilka lat później, odbiór suplementu do dyplomu, z okazji radosnego opuszczenia tegoż smutnego przybytku jakim była Uczelnia na Północy Kraju. Pani z rektoratu oddaje suplement do dyplomu. Przedziurawiony dziurkaczem. Dlaczego został przedziurawiony? Bo musiał pasować do akt osobowych trzymanych w skoroszytach. Zero przeprosin, o zapłaceniu za nowy suplement można zapomnieć, bo to moja wina, że oddałam zgodnie z wymaganiami rekrutacji oryginał, który bezsprzecznie musiał pasować do skoroszytu. Na pamiątkę z pracy mam teraz nieważny suplement do dyplomu studiów magisterskich. Dobrze, że nikt go od tamtego momentu nie wymagał.
- Pracowniczy dział socjalny:
Podhistoria A
Po pobycie na stażu poza granicami kraju oczywiście wróciłam. Staż trwał rok, jednak nie zaczynał się z dniem 1 stycznia. To oznacza, że dostałam jakieś pieniądze od uczelni w roku podatkowym, zaś po powrocie, w nowym roku podatkowym, starałam się o wyższe dofinansowanie karty sportowej, przysługujące osobom z niskim miesięcznym dochodem. Dla niewtajemniczonych: pieniądze otrzymane w roku podatkowym, który brano pod uwagę, dzielono na 12. Otrzymana kwota wyniosła nieco ponad 400zł. Dofinansowania mi nie przyznano. Jak zadałam pytanie, dlaczego nie, skoro spełniam warunki formalne oraz zapytałam o sens wypełniania dokumentów niezbędnych do dofinansowania, które najwyraźniej niczemu nie służą (a były obowiązkowe dla pracowników uczelni), odpowiedzią było stwierdzenie „przecież teraz Pani normalnie zarabia”. No tak, to przecież wszystko tłumaczy, a warunki formalne są dla ozdoby.
Podhistoria B
Podbijanie karty obiegowej po odejściu z pracy – nawet nie pamiętam czy obiegówka była niezbędna do wydania świadectwa pracy. Profilaktycznie jednak dopełniłam obowiązku, by nie mieć późniejszych potencjalnych problemów z obroną kolejnego stopnia naukowego i nie będąc jednocześnie pracownikiem/doktorantem. Sama karta może nie była specjalnie ważna, za to było na niej arcyważne miejsce na pieczątkę z pracowniczego działu socjalnego.
Chcąc zdobyć tę arcyważną pieczątkę na karcie obiegowej, pofatygowałam się osobiście do działu socjalnego. Pani stwierdziła, że nie może mi podbić karty ponieważ nie zapłaciłam za kartę sportową. Przyznaję, że zgłupiałam, ponieważ od każdej pensji była pobierana opłata za kartę sportową i miałam to na odcinkach płacowych. Okazało się, że uczelnia nie ogarnęła, że zakończyliśmy współpracę i opłaciła moją kartę na kolejny miesiąc. Zaś pani z działu socjalnego teraz upominała się o tę uiszczoną opłatę. Oczywistym było, że płacić nie mam zamiaru, ponieważ z pracowniczej karty sportowej nie mogłam korzystać nie będąc pracownikiem. Pani nieustannie się upierała, że zapłacić muszę, bo inaczej pieczątki nie przybije. Ja zaś nadal płacić nie chciałam za coś kompletnie bezużytecznego. Stanęło na tym, że zapłaciłam, pieczątka na karcie obiegowej się znalazła, a sama karta sportowa była nadal aktywna i nikt nie sprawdzał czy jestem pracownikiem, czy nie, gdyż usługi sportowe były udostępniane przez firmy zewnętrzne.
uczelnia podobno wyższa
"Bo musiał pasować do akt osobowych trzymanych w skoroszytach" Przynioslabym na uczelnię taki nowoczesny wynalazek: https://sklep-lapis.pl/ofertowki/2578-ofertowka-a4-przezroczysta-zawieszkowa-u-of-37-5907214312101.html i wciskałabym kit, że to mój własny patent. Przynajmniej byłoby zabawnie.
OdpowiedzTo nie jest jak w multisporcie,że sama zgłaszasz zakończenie bycia członkiem?
Odpowiedz@Katsuja: prawdę mówiąc, nie pamiętam i ciężko też mi się odnieść do funkcjonowania karty multisport, bo nigdy z nią nie miałam do czynienia. Jedyne co przychodzi mi do głowy, to zgłoszenie się do działu socjalnego jeśli ktoś chciał zrezygnować z karty.
Odpowiedz1 - Dziwne, że wymagali suplementu. Nie jest to standardem. W sumie ten suplement to się kiedyś przydawał tylko po to, żeby na doktorat się zrekrutować (kiedy dawali punkty za oceny, obecnie nie dają) lub może jak ktoś na inne studia poszedł i część przedmiotów się powielała, żeby przepisać oceny. Natomiast standardem jest to, że daje się oryginał, oni sobie kserują, poświadczają zgodność i oryginał oddają. Tak to trzeba było rozegrać, ale też z drugiej strony co za pomysł, żeby komuś dziurawić dokumenty xD W każdym razie, w tych rektoratach często pracują takie sprytne jednostki, że nawet mnie to nie dziwi. 2 - Trzeba było poprosić o uzasadnienie na piśmie. 3 - Nie wpadłaś na to, że skoro się wypełnia formularz, żeby mieć kartę to pewnie trzeba też wypełnić jakiś, żeby z niej zrezygnować? I jak została opłacona na kolejny miesiąc to na tej podstawie uczelnia oświadcza, że jesteś jej pracownikiem. Przecież pani na siłowni czy basenie nie dzwoni do każdego pracodawcy i nie pyta czy dany osobnik tam faktycznie pracuje.
OdpowiedzZmodyfikowano 1 raz. Ostatnia modyfikacja: 11 sierpnia 2024 o 23:26
A ja się trochę nie zgadzam z tym PRL-em. Znam dziekanaty od lat 70. (tzn. do 90. głównie z opowieści rodzinnych), sama mam z nimi do czynienia od 30. lat, i zapewniam Cię, że w PRL-u takiego burdelu nie było. Pracownice administracyjno-biurowe to były osoby kompetentne, nie zatrudniano "młodych ładnych d..p", tylko osoby, które umiały ogarnąć biuro. Ba! Jeszcze w latach 90. były licea - większość to były profile w LO, ale były też licea zawodowe dające zawód takiego pracownika, gdzie dbano o poziom. To, że babki z dziekanatu są owiane taką legendą, wynikało z faktu, że im się nie chciało, zwłaszcza za frajer, skakać koło studentów, i że mając sporą moc sprawczą, bo musiały ogarnąć tę najgłupszą papierkową robotę za dziekana i za/dla profesorów, wykorzystywały tę swoją władzę - to jest zupełnie inna rzecz. Ale były bardziej kompetentne niż obecne pracownice. Jedyne co, to te starsze stażem miały w latach 90. problem z komputerem, ale dzisiejsze maksymalnie 59-latki (bo 60. to już emerytura), to osoby, które urodziły się najpóźniej w 1965 roku, więc kiedy wchodziły komputery, to one miały nie więcej niż 30-35 lat. Tak że w tym wydarzeniu widzę po prostu poziom intelektualny, a nie epokowy. Zwłaszcza że 20 lat temu to samo z dyplomami zrobiła mi babka z ZUS.
OdpowiedzZmodyfikowano 1 raz. Ostatnia modyfikacja: 8 sierpnia 2024 o 23:31
@didja: Rozumiem przekaz zawarty w komentarzu. Niemniej jednak z pełną premedytacją nie zawierałam we wrzuconym poście żadnych odniesień do dziekanatów. Powodem był zupełny brak zastrzeżeń względem ich funkcjonowania. Za zapewnienia dziękuję, wnioskuję, że Twoje doświadczenia z dziekanatami uformowały opinię, którą się podzieliłaś. Jako że dyskutujemy pod postem o Uczelni na Północy Kraju, skupię się na kontynuowaniu tematu o dziekanatach głównie z tej uczelni: - panie z dziekanatów dla doktorantów – rzetelnie wypełniały swoje obowiązki, były do tego miłe, a jak trafił się jakiś luźniejszy dzień, to nawet można było z nimi porozmawiać na różne tematy. Każda z nich miała wykształcenie wyższe i wieloletnie wcześniejsze doświadczenie w pracy z ludźmi (poza uczelnią). Myślę, że miały wręcz za wysokie kwalifikacje, by wykonywać swoją pracę. - pani z dziekanatu wydziału, na którym pracowałam, zajmująca się sprawami pracowników, ludzi otwierających przewody doktorskie oraz rozpoczynających postępowania habilitacyjne i jeszcze wieloma innymi. Też prawidłowo wykonywała swoją pracę, nie było się do czego przyczepić. No może do korespondencji elektronicznej. Czasami jak przesłała wiadomość, to można było dostać natychmiastowej migreny, bo była tak niestrawnie sklecona. Ale to jedyna rzecz, która właściwie nie wpływała na efektywność jej pracy, ponieważ wszystkie niezbędne informacje zawsze były przekazane. - pani z dziekanatu uczelni macierzystej – zawsze gdy stawałam przed jej obliczem dało się wyczuć atmosferę napięcia i zupełnej nieprzyjazności. A to wszystko jeszcze przed powiedzeniem dzień dobry. Wszystko wyparowywało natychmiast po tym, jak pani zerkała do systemu, by sprawdzić kim jestem i czy może z czymś nie zalegam. Od tego momentu wszystko szło gładko i nawet obsługa potrafiła zakończyć się z uśmiechem. - cała reszta pracowników dziekanatów, z którymi miałam do czynienia ze względu na pomniejsze sprawy – nie zdarzyło się nic co mogłoby być uznane za brak kompetencji czy pracę o złej jakości. Podsumowując, nie widzę tu niczego co można uznać za burdel, który jest gorszy od tego co było w PRL-u. Myślę, że jest wręcz odwrotnie i standard pracy, z którym się stykałam był co najmniej dobry.
Odpowiedz@zuo_tam: Chwileczkę. Opisujesz sytuację, nazywając ją burdelem, i twierdzisz, że sytuacja na tej uczelni wynika z panującego tam klimatu PRL. Odpowiadam Ci więc, że jest to w moim odczuciu kwestia braku kompetencji, a nie ustrojowych inklinacji, bo z wiedzy ogólnej i praktycznej na temat funkcjonowania dziekanatów i rektoratów w ostatnim półwieczu stwierdzam, że w PRL czegoś takiego, jak opisałaś, nie było. A mroczne historie o paniach z dziekanatu wynikały z czegoś innego niż ustrój. Natomiast Ty odpisujesz mi, że w swojej historii nie widzisz nic, co jest gorsze niż w PRL-u. No to się zdecyduj.
Odpowiedz@didja: Wybacz, ale niezupełnie rozumiem czego ode mnie oczekujesz. Czy chodzi o to bym jednoznacznie stwierdziła, że cała administracja na Uczelni na Północy Kraju funkcjonowała jak w najgorszych otchłaniach PRL-u? Jeśli tak, to nie wiem skąd to się wzięło, ponieważ stwierdzenie „administracja bywa jak wyjęta z teleportu do PRL-u” nie jest jednoznaczne z „cała administracja funkcjonuje jak w PRL-u”. Założenie na podstawie przedstawionych we wpisie przykładów, że jest tak jak w stwierdzeniu drugim, to założenie zbyt szerokie i jednocześnie błędne, czego dodatkowo dowodzi nasza dyskusja o dziekanatach. Jeśli chodzi o nazwanie opisanych we wpisie sytuacji burdelem – słowo pasuje, jednak go nie użyłam. Zaś dalsza dyskusja na temat rzekomego burdelu w całej administracji wydaje mi się zupełnie zbędna, ponieważ nadal uważam, że uczelnia nie funkcjonowała dobrze (zbyt wiele patologii) i nawet dobre funkcjonowanie dziekanatów nie było w stanie poprawić mojego zdania w tym temacie.
Odpowiedz