Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#80719

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na co dzień żyję za granicą, a konkretnie w Irlandii. Życie jednak pisze różne scenariusze i nagłe problemy zdrowotne zmusiły mnie do przyjazdu na dłuższy czas do Polski.
Dzisiaj część druga opowieści o tym, jak kreatywnych mamy w narodzie ludzi, jeśli chodzi o zatrudnianie pracowników. Motyw przewodni: "Zaplecze socjalne? Nie znam, nie słyszałem".

Jest to tendencja, która doprowadza mnie do szewskiej pasji. Na wszystkie odwiedzone do tej pory miejsca trafiłam na jedno (jedno!), które podeszło po ludzku do kwestii zaplecza dla pracowników. Wszystkie inne mają absolutnie gdzieś to, żeby te zawrotne 15 minut dziennie pracownik mógł spędzić w normalnych warunkach. Palma pierwszeństwa należy się pracodawcy z podpunktu a) z mojej poprzedniej historii (80462) oraz pewnemu zakładowi fotograficznemu, który był tak żałosny, że aż śmieszny.

a) Mili państwo "1,5 etatu płatne za 1" prowadzą duży market należący do ogólnopolskiej sieci + w tym samym budynku mają jeszcze jeden swój biznes (zajmują cały parter + część piętra). Nie brakuje więc powierzchni użytkowej, a w markecie obowiązują konkretne standardy. Niestety, sieciówki najwyraźniej wymagają jedynie tego, co widoczne dla klienta (mundurki, ekspozycja, standardy obsługi), zaplecze techniczno-socjalne mając w głębokim poważaniu.

W tym konkretnym miejscu na zapleczu nie było czajnika, szafek pracowniczych ani nawet wieszaków na ubrania. Cały "pokój socjalny" ograniczał się do... wstawienia jednego krzesła do magazynu zwrotów. Kazano mi przebrać się na oczach innych pracowników, a ubrania i plecak (z portfelem, komórką i dokumentami), tu cytat, "rzucić gdziekolwiek". Cała klitka szumnie zwana magazynem jest od podłogi po sufit zawalona pudłami oraz dosłownie górami luźnych ubrań, pomiędzy którymi dodatkowo walają się butelki po napojach, jakieś wymiętoszone papiery i inne atrakcje (podejrzewam, że gdyby sieciówka widziała, jak się traktuje zwroty, to szybko zerwałaby współpracę z tym miejscem). Trzeba jakoś się przez ten bajzel przedostać za każdym razem, gdy chce się skorzystać z toalety umiejscowionej za magazynem. Natomiast po skończonej pracy trzeba przekopać się przez te sterty barachła, żeby znaleźć swoje ubrania oraz torebkę lub plecak, cały czas modląc się, żeby nikt nas jeszcze nie zdążył okraść oraz żeby nasze ciuchy nie zostały wysłane razem ze stertą zwrotów...

Miejsce zgłosiłam do PIP, zarówno za praktyki godzinowe, jak i za to obrzydliwe zaplecze (poparte zdjęciami).

b) Zakład fotograficzny "z tradycją". Pomijam już kwestię tego, dlaczego PUP mnie tam skierował (w ogóle nie mój rejon) i jakie przeżyłam przeboje z odwoływaniem się, pozwolę to sobie opisać jako osobną historię, bo trochę tego jest. Skupię się na zapleczu i ogólnych warunkach pracy.

Cały przybytek mieści się nieocieplonym baraku na dworcu i utrzymuje się w zasadzie wyłącznie z ekspresowych zdjęć do dokumentów. Tradycję widać, a jakże... Jak zakład założono w głębokiej komunie, tak chyba nic się od tej pory nie zmieniło. Okna były tak niemiłosiernie brudne, że ledwo przebijało się przez nie światło, a że cały zakład był oświetlany zawrotnymi dwoma jarzeniówkami (jedna na parterze i jedna na pięterku), to było w nim... posępnie.

Lada, która biegła przez cały parter i oddzielała nas od klienta wykonana była ze sklejki obitej ceratą (design "wściekle zielone kwiatuszki w rzędach", hit późnych lat 80-tych) i na wszelkich łączeniach, zawiasach i od spodu lepiła się tak, jakby zakład specjalizował się w faworkach, a nie w fotografii. Część lady była dodatkowo zastawiona gablotami na towar, które to gabloty z nieznanych mi przyczyn wykonane były ze szkła dymnego i stanowiły kolejną zaporę dla światła. Klawiatura i myszka były tak potwornie zasyfione, że cofało mnie na samą myśl o dotykaniu ich (dla zwizualizowania: niektóre klawisze po naciśnięciu nie chciały z powrotem wracać na swoje miejsce, bo tak się kleiły). Jedynie kasa lśniła nowością, widać stara się zepsuła.

Podłogę stanowiła zeszlifowana w miarę na gładko wylewka betonowa, na pięterku miłosiernie przykryta płytkami.

Kiedy zapytałam o toaletę, wskazano mi... dworzec. Zakład nie ma swojej toalety, nie ma w ogóle zaplecza. Do kibelka biega się na dworzec, jedzenie trzyma się w gablotach na towar (nie ma to jak trzymać jogurt pomiędzy albumami foto, w 30-stopniowym upale, mniam!), a czajnik stoi na minilabie. Za to kubki jakie stylowe, z durapleksu! ;)

Całość okraszono hojnie jednym jedynym kaloryferem (na parterze, zimą na pięterku pozostawało chyba tylko grzać się pod lampami fotograficznymi), cerberem pod postacią bardzo niemiłej pani właściciel (równie komunistycznej, co wnętrze) i ofertą życia... Ale to już może w następnej historii.
Jak łatwo się domyślić, spieprzałam stamtąd w podskokach. Do dziś zastanawia mnie, jakim cudem taki relikt PRL-u przetrwał na rynku i jak przechodzi kontrole sanepidowskie...

Mówiąc krótko, ręce i nogi opadają.

poszukiwanie pracy

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 60 (86)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…